Felietony 28 sty 2018 | Redaktor
Literatura wieku chłopięcego [FELIETON JAROSŁAWA JAKUBOWSKIEGO]

Jarosław Jakubowski/ fot. archiwum prywatne

Sławomir Mrożek i Leopold Tyrmand to ważni dla mnie pisarze. Obaj z różnych powodów. Tyrmanda „Złego” i „Dziennik 1954” (jeszcze w wersji okrojonej przez cenzurę) przeczytałem po raz pierwszy w liceum, a był to przełom lat 80. i 90.

W „Złym” pisarz odmalował realia powojennej Warszawy jak nikt poza nim. „Dziennik” otworzył mi oczy na codzienność funkcjonowania komunistycznego zniewolenia. Pamiętam fragmenty poświęcone Zbigniewowi Herbertowi, który – gdy późniejsi „pisarze opozycyjni” gorliwie wychwalali Stalina – klepał biedę, pracując w spółdzielni produkującej papierowe torby jako „kalkulator-chronometrażysta”. Mrożka – nie tego lekturowo-szkolnego – odkryłem stosunkowo późno.

Prawdziwą rewelacją były, publikowane sukcesywnie przez Wydawnictwo Literackie, jego listy wymieniane z Janem Błońskim, Wojciechem Skalmowskim, Adamem Tarnem, Stanisławem Lemem, Erwinem Axerem, a także monumentalne, trzytomowe „Dzienniki” obejmujące okres od 1962 do 1989 roku. Wyłonił się z nich Mrożek tragiczny, który sławę literacką okupił samotnością, człowiek wiecznie wadzący się ze światem i polskością. W 2017 roku do tego pokaźnego zbioru dołączył tom korespondencji Mrożka i Tyrmanda z lat 1965–1982.

Wspaniała to rzecz, ukazująca dynamikę tej znajomości – od uprzejmych początków, przez gorące apogeum znaczone sążnistymi wypowiedziami wymienianymi przez pisarzy, aż po zdawkowe listy z ostatniego okresu. Obaj przebywający na emigracji (Tyrmand programowo piszący po angielsku, chcący zostać „pisarzem amerykańskim”), polskości nigdy się nie wyrzekli. Mało, polskość była energią napędzającą ich korespondencję. Na to, co dzieje się w kraju, patrzyli z mieszaniną ironii, przerażenia i obrzydzenia.

Kończąc lekturę tej książki, zadałem sobie pytanie, co zostanie po dzisiejszych polskich pisarzach? Ktoś może powiedzieć – książki. Niewielka ich część pewnie przetrwa dłużej niż sezon czy kilka sezonów. Spójrzmy na przykład Doroty Masłowskiej i jej „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”. Gdy się ukazała, krytyka ogłosiła bez mała narodziny geniusza literatury, wychwalano „nowatorstwo” językowe, zupełnie jakby wcześniej nie było futurystów i lingwistów, którzy podobne zabawy z językiem uskuteczniali całe dziesięciolecia wcześniej. Dziś mało kto już „Wojnę” Masłowskiej wspomina. Aż boję się pomyśleć, co pozostanie z twórczości najbardziej dziś znanych polskich pisarzy: Szczepana Twardocha, Jakuba Żulczyka, Wojciecha Kuczoka, Jacka Dehnela czy Zygmunta Miłoszewskiego. Wpisy na „Fejsie”? Dykteryjki z życia towarzyskiego i uczuciowego? Wypowiedzi w „Śniadaniu mistrzów” na antenie TVN? Może podpisywane od czasu do czasu petycje i listy otwarte? Bo jak długo może przetrwać pamięć o głupstewkach takich jak wybryk Kuczoka, który na łamach „Wyborczej” wyśmiał religijność polskiego skoczka narciarskiego albo sprośność Dehnela, któremu przyjmowanie Komunii świętej „na kolanach i do ust” kojarzy się wyłącznie pornograficznie?


Biedna jest ta nasza współczesna literatur(k)a polska. Biedna i chłopięctwem swym nieuleczalnym zachłyśnięta. Do tego stopnia zachłyśnięta, że zdolna jest artykułować jedynie dobrze skrojone, poprawnościowe historyjki z życia klasy średniej, względnie pełne świętego oburzenia wywody na temat polskiej zaściankowości. Chłopcy, a Sprawa? Jaką macie z Polską, ze światem Sprawę? Tyrmand i Mrożek ją mieli i zapłacili w jej imieniu niemałą cenę. A wy? Czas upływa nieubłaganie i zweryfikuje wszystkie wasze „dzieła”. Tylko kto za kilkadziesiąt lat będzie interesował się korespondencją internetową Dehnela z Saramonowiczem? Chyba że po prostu się mylę. Ale wtedy – biada nam i naszym dzieciom.


Jarosław Jakubowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor