Film 10 wrz 2017 | Redaktor
Wybuchowy duet w starym dobrym stylu [RECENZJA]

Kadr z filmu „Bodyguard Zawodowiec” / fot. materiały prasowe

Po tak dobrych filmach akcji jak „Logan: Wolverine”, „Baby Driver” czy „Atomic Blonde” trudno było oczekiwać, że w tym roku pojawi się jeszcze jakiś godny uwagi obraz tego gatunku. Tymczasem na ekrany wszedł „Bodyguard Zawodowiec”, dzięki któremu lista filmów akcji wartych zobaczenia znów się wydłużyła.

Co jest dobrego w tej produkcji? W zasadzie prawie wszystko. Jest zapowiedziana akcja, są wybuchy i pościgi, są świetni aktorzy, ale przede wszystkim jest to, czego powinniśmy oczekiwać od filmu tego rodzaju, czyli mnóstwo rozrywki. Typowe akcyjniaki zawsze miały charyzmatycznego bohatera, który swoją osobowością irytował oponentów i współpracowników, a rozśmieszał publiczność. W filmie mamy ich dwóch i to o skrajnie różnych charakterach: skrupulatnego i pedantycznego ochroniarza Michaela Bryce'a (Ryan Reynolds) oraz spontanicznego i nieokiełznanego zawodowego zabójcę Dariusa Kincaida (Samuel L. Jackson). Obaj muszą dotrzeć z Manchesteru do Hagi, aby ten drugi mógł zeznawać w Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości przeciwko Vladislavowi Dukchovichowi (Gary Oldman), obalonemu dyktatorowi Białorusi. Żeby tego było mało, przy ich pierwszym spotkaniu dowiadujemy się, że panowie się znają i nie bardzo za sobą przepadają. To wszystko daje nam buddy movie jak za dawnych lat.

Jak łatwo się domyślić, zadanie, które już wcześniej należało do niełatwych, z tak dobraną dwójką i grupą białoruskich najemników na karku staje się jeszcze mniej wykonalne. Ale cóż to jest dla naszego duetu? Przy akompaniamencie wybuchających aut i świstu kul panowie rzucają w swoją stronę niewybredne żarty i niecenzuralne sformułowania. Między Reynoldsem a Jacksonem panuje świetna chemia. Korzystają z najlepszych ze swoich doświadczeń filmowych („Pulp Fiction” czy „Deadpool”) i z każdą kolejną sceną się rozkręcają. Akcja płynie wartko, trup ściele się gęsto, a bohaterowie są na siebie cięci jak dwie osy.

To, co mnie zaskoczyło, to naprawdę świetny humor. Sceny i dialogi są różnorodne, pomysłowe i wielotonowe, zachwycają te z postaciami drugoplanowymi, szczególnie z żoną Kincaida, Sonią (Salma Hayek). Niewiele mniej zabawy dostarczają momenty, gdy aspołeczny Michael prowadzi swoje nieporadne dialogi z agentką Amelią Roussel (Elodie Yung).

Czy film ma jakieś wady? Oczywiście, są pewne nielogiczne wydarzenia czy zbiegi okoliczności, ale trzeba być naprawdę przewrażliwionym, żeby w jakikolwiek sposób się tym przejąć.

Niektórym może przeszkadzać, że akcja zwalnia, gdy film zaczyna dotykać poważniejszych kwestii, jednak pogłębienie relacji bohaterów – poprzez ukazanie ich doświadczeń – sprawia, że z czasem film ogląda się jeszcze lepiej. Muszę jednak przyznać, że osoba obyta z kinem głównego nurtu może łatwo domyślić się niektórych zwrotów akcji, a to z powodu nawiązań do klasyki kina, takich jak „Na linii ognia” czy „Szklana pułapka” (nawet aktorzy są ci sami). Jednak mimo wszystko widz przez cały czas bawi się świetnie, więc należy się tylko cieszyć, że twórcy tak udatnie czerpią ze źródeł gatunku.

Dużym problemem jest natomiast mało wyrazisty czarny charakter. Gary Oldman stara się jak może, ale nie ma zbyt dużego pola do popisu – nie dał mu tej szansy scenariusz.

Ostatnim i według mnie najmocniejszym zarzutem wobec filmu jest muzyka. Nie jestem w stanie powiedzieć o niej nic. A to już samo w sobie świadczy o jej nijakości.

Film Patricka Hughesa nie jest może dziełem wielkim, raczej solidnym. Za to świetnie nawiązuje do klasyków, takich jak „Zabójcza broń” czy „48 godzin”. Do tego daje nam solidną dawkę rozrywki w wykonaniu dobrych aktorów. Czego chcieć więcej po dniu ciężkiej pracy? 

Jan Frymark

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor