Film 18 lis 2017 | Redaktor
„Mother!” - najgorętsza, głównie za sprawą kontrowersji, premiera tego roku

Jennifer Lawrence i Javier Bardem w filmie "Mother!"/Materiały dystrybutora

Najnowszy obraz Darrena Aronofsky’ego to dzieło przytłaczające, miejscami obrazoburcze i chaotyczne, wystawiające cierpliwość i wrażliwość widza na ciężką próbę.

Zaczyna się całkiem niewinnie. Poznajemy ją – Matkę (Jennifer Lawrence), a także starszego od niej partnera (Javier Bardem). Para głównych bohaterów zamieszkuje przepiękną wielką posiadłość, usytuowaną z dala od miejskiego zgiełku. Na pierwszy rzut oka miejsce to wypełnione jest miłością, zdrową relacją opartą na współzależności, pozytywną energią… duszą. Ona zajmuje się renowacją pomieszczeń w domu, ponieważ ten jakiś czas temu został strawiony przez pożar. On jest znanym poetą, pisarzem, który obecnie cierpi na brak weny. Wydaje się jednak, że wszystko jest na dobrej drodze. Żona dwoi się i troi, aby stworzyć dla obojga istny raj na ziemi. Jednak pewnego dnia sielankę przerywa wizyta tajemniczego mężczyzny podającego się za lekarza (Ed Harris). Przybysz nie ma gdzie się podziać, więc gospodarz (mimo mało entuzjastycznej reakcji żony) proponuje mu nocleg. Przy okazji wychodzi na jaw, że mężczyzna jest fanem pisarza i tak naprawdę przybył tu, by się z nim zobaczyć. Następnego dnia zjawia się kolejny gość – kobieta, jak się okazuje, żona przybyłego wcześniej lekarza. Z każdą chwilą zachowanie nieznajomych staje się coraz bardziej kuriozalne i niezrozumiałe. Gospodarz wydaje się tego nie dostrzegać, w odróżnieniu od pani domu. Ale to dopiero początek…
Twórczość Darrena Aronofsky’ego nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych. Genialne według mnie „Requiem dla snu” czy „Czarny łabędź” pokazały już, że do czynienia mamy z reżyserem i scenarzystą raczej nieuznającym kompromisów, tworzącym według własnego „widzimisię”, często na przekór przyjętym normom. Jednym się to podoba, inni omijają jego obrazy szerokim łukiem. Efekt jest jednak zawsze taki sam – o tych filmach się mówi, te filmy często zmuszają do przemyśleń, prowokują dyskusje, umieszczają widzów na dwóch biegunach. Nie inaczej jest z najnowszym dziełem Aronofsky’ego, z tym że „Mother!” idzie chyba jeszcze dalej w tę nieustępliwość, a czasem wręcz brawurę twórczą. Z tego też względu film już na pierwszych pokazach (m.in. na Festiwalu Filmowym w Wenecji) wzbudził tak mieszane odczucia i spowodował różne reakcje, od gwizdów po zachwyty. Z jednej strony po czymś takim widz zaczyna wątpić w jakość produkcji, ale z drugiej – czy takie kontrowersje nie są skuteczną reklamą, magnesem przyciągającym do kin?
Merytorycznie zaserwowano nam tutaj istną kopalnię interpretacji. Mamy więc bardzo wyraźne nawiązania do biblijnych treści i postaci (m.in. konflikt Kaina i Abla, narodziny Chrystusa) przedstawione w dość odważnych (krwawych) interpretacjach. Widoczny jest też obraz jednostki „napiętnowanej” sławą, a zarazem niemocą twórczą. Reżyser, puszczając do widza oko, być może daje się tutaj obnażyć i przedstawia w nieco onirycznym i karykaturalnym sosie własny autoportret. Życie z artystą z pewnością do łatwych nie należy. Prywatność, intymność, spokój to często naruszane sfery. Aronofsky wykrzykuje to dość dosadnie. „Mother!” odbierać można także jako ekomanifest w delirycznym i kuriozalnym wydaniu. Z łatwością wychwycić można tutaj mnóstwo symboliki naprowadzającej na taką właśnie interpretację.
Wiem, brzmi to wszystko dość chaotycznie i nieprawdopodobnie. Widz, który nie zna twórczości Aronofsky’ego, może doznać niemałego szoku. Mamy tutaj do czynienia z kalejdoskopem formy i treści. Początek nie zapowiada tego, co czeka nas w drugiej połowie. Takiego natężenia surrealistycznego, niepokojącego, pełnego negatywnych emocji klimatu już dawno nie doświadczyłem podczas seansu filmowego. Czy miało to stanowić katharsis? Raczej nie, bowiem kino opuszczałem z uczuciem wewnętrznego niepokoju i rozbicia. Mocna rzecz. To z pewnością dzieło nie dla każdego. Natężenie absurdu, nagłe zmiany klimatu, kicz, nieprzewidywalność, nieco dziwaczna forma
– wszystko to może sfrustrować podczas seansu. Dodajmy do tego brak ścieżki dźwiękowej i bezimiennych bohaterów, a otrzymamy film, delikatnie mówiąc, specyficzny, zadający wiele pytań, bawiący się z widzem, a zarazem wbijający mu do głowy prawdy kreślące na ekranie historię jednocześnie nieprzewidywalną i znajomą.
Ważnym elementem w tej układance są aktorzy. Na pochwałę zasługuje niewątpliwie Jennifer Lawrence. Czujemy, jakby odgrywana przez nią postać Matki skrojona była właśnie pod nią. Świetnie radzi sobie w spokojniejszych scenach, ale pazur pokazuje dopiero w tych dramatycznych sekwencjach. Chapeau bas. Docenić należy także Michelle Pfeiffer w roli wyrachowanej hetery, która stanowi zaprzeczenie wyrozumiałej i wrażliwej bohaterki granej przez Lawrence.
Reasumując, najnowszy twór Aronofsky’ego to dzieło trudne do sklasyfikowania, a jeszcze trudniejsze do ocenienia. To film daleki od mainstreamu. „Mother!” szarpie struny ludzkiej wrażliwości, a przy tym daje pole do popisu, jeśli chodzi o interpretację. Ja akurat cenię w kinie takie zabiegi i najnowszy obraz twórcy „Zapaśnika” oceniam bardzo wysoko. Świadom jestem zarazem, że znajdą się tacy, którzy w tym przypadku nazwą Aronofsky’ego grafomanem czy szarlatanem X muzy. Fanów jego twórczości przekonywać nie trzeba. Reszta musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy kino poruszające tematy ciekawe i ważne, jednak ubrane w tak odważne szaty, ma rację bytu.  l
Paweł Baranowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor