Piłka Nożna 12 mar 2018 | Redaktor
Piłkarskie wojaże Arka Nowickiego [ROZMOWA]

Od lewej: Urszula, Arkadiusz i Jarosław Nowiccy/fot. Anna Kopeć

– Mogłem w futbolu osiągnąć trochę więcej, ale moją karierę przyhamowały kontuzje. Jestem już po siedmiu operacjach – mówi 33-letni napastnik bydgoskiego Zawiszy Arkadiusz Nowicki. Sport ma w genach. Tata Jarosław też grał w Zawiszy, mama Urszula jest instruktorką fitness.

Marcin Karpiński: Pamięta Pan tatę z boiska? 

Arkadiusz Nowicki: Mam przed oczami obrazki z Australii. Mieszkaliśmy tam kilka lat. Tata grał w piłkę, wokół nie było trybun i panował iście sielski klimat. Tylko tyle zapamiętałem, miałem kilka lat. Ale z tego, co wiem, zabierał mnie na treningi, już kiedy występował w pierwszoligowym Zawiszy. Trudno było nie złapać bakcyla. 

I Pan też zaczął w Zawiszy? 

Zaraz po powrocie z Antypodów udałem się do klubu, pod opiekę trenera Marka Sperskiego. Jednocześnie tata został kierownikiem zespołu. Wygrywaliśmy wysoko, po dziesięć do zera. Miałem marzenie, by zostać wielkim piłkarzem. W wieku 17 lat zadebiutowałem w seniorach Zawiszy. Na jednym z meczów, kiedy trener trzymał mnie na ławce, kibice zaczęli skandować: „Nowicki na boisko”. W końcu szkoleniowiec dał mi szansę, wybiegłem i… huknąłem w poprzeczkę. Później nie wszystko potoczyło się tak, jakbym chciał. Zresztą niewielu chłopaków z mojego rocznika się wybiło.

Urazy mocno dały się Panu we znaki? Już w wieku juniorskim miałem operowane oba kolana. Potem doszły więzadła, ścięgna Achillesa i różne tego typu dolegliwości. Ale wracałem i walczyłem dalej. 

W grodzie nad Brdą nie było jednak wielkiej piłki. 

Próbowaliśmy coś osiągnąć po połączeniu Chemika i Zawiszy. Pierwszy sezon był dość obiecujący, drugi – niestety – wyglądał dużo gorzej. W efekcie zacząłem szukać szczęścia poza Bydgoszczą. 

Kolejnych klubów było dość sporo… 

Rzeczywiście. Po Chemiku/Zawiszy – Zdrój Ciechocinek, Wda Świecie, a potem trzy kluby zagraniczne. Najpierw występowałem w Anglii, w niższej lidze. Tam był futbol totalnie fizyczny. Obok murawy powinny stać trzy karetki. Nikt nie holował piłki, każdy uważał na nogi. Ale klimat był fajny. Spotkania rozgrywaliśmy przy świetle, mieliśmy wsparcie z trybun. 

Stamtąd wyjechałem do Niemiec. Z tamtejszym zespołem awansowałem na poziomie regionalnych rozgrywek. Ostatni gol, na wagę awansu, zdobyłem w końcówce plecami, bo piłkę nabił mi bramkarz. Mogłem tam zostać, aczkolwiek dostałem propozycję z Cypru. Trzecia liga, przyjemne miejsce do życia. I bardzo ciepło, dlatego treningi odbywaliśmy wcześnie rano lub wieczorem. Poziom rozgrywek nie do końca mi jednak odpowiadał. Wróciłem do kraju. 

Ale na krótko? 

Tak, bo po pół roku otrzymałem kolejną ofertę z Cypru. Mogłem tym razem liczyć na lepsze warunki. Od razu klub przekazał mi mieszkanie i samochód. W jednym z meczów zagrałem przeciwko Emmanuelowi Olisadebe. W naszej drużynie, a to była druga liga, grało kilku chłopaków z Ajaksu Amsterdam. Opowiadali, jak żartowali u siebie ze Zlatana Ibrahimovicia. Pisali mu na spodenkach, że jest drewniany. Mieliśmy też w zespole zawodnika, który przez 15 lat grał w najwyższej lidze portugalskiej. Ten z kolei wspominał pierwsze lata kariery Cristiano Ronaldo. 

Byliśmy w czołówce, więc wierzyliśmy w awans. Trzy drużyny wchodziły wyżej, jednak z czasem klub przestał płacić i drużyna się rozsypała. 

W głowie kiełkowała myśl, żeby wrócić do Zawiszy? 

Czułem do tego klubu sentyment, w nim się wychowałem. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, jeszcze raz – po zagranicznych wojażach – ubrałem niebiesko-czarne barwy. Mieliśmy mocną ekipę. Walczyliśmy o drugą ligę i do szczęścia zabrakło nam niewiele. 

Na tym nie nastał koniec zmian klubowych. Po drodze grałem jeszcze w Zdroju Ciechocinek, Elanie Toruń, Victorii Koronowo, Cuiavii Inowrocław, Noteciance Pakość i Unii Solec Kujawski.

Czy pech przestał już Pana wtedy omijać? 

W Solcu z niewyleczoną kontuzją zdobyłem bramkę dającą Unii utrzymanie. Kiedy grałem w drugoligowym Ruchu Wysokie Mazowieckie, w każdym z sześciu meczów byłem wyróżniającym się zawodnikiem. Jednak znowu dopadł mnie uraz – zwichnąłem staw skokowy. I to w momencie, kiedy przyjechał na obserwację prezes Jagiellonii Białystok Cezary Kulesza. Szkoda, bo może był to moment, kiedy mogłem się bardziej rozwinąć i zagrać w wyższej lidze. 

Nie zdołałem uniknąć kontuzji również w ostatnich latach, grając w Łochowie. 

Jednak odzyskawszy zdrowie znowu wrócił Pan do Zawiszy… 

Historia pokazuje, że gram w tym klubie, kiedy potrzebuje on pomocy i mogę być mu przydatny. Przyszedłem w trakcie rundy jesiennej i nie żałuję. Mamy realne szanse otrzymać przepustkę do piątej ligi. 

Piłka ciągle Pana słucha. 

Czasem coś do sieci wpadnie. Cieszę się, że są to też bramki bardzo ważne. Myślę, że przygodę z piłką zakończę właśnie w Zawiszy. Jeśli zdrowie pozwoli, chętnie pokopię jeszcze sezon lub dwa. 

Najpiękniejsza bramka, którą Pan zapamiętał? 

Było ich kilka. Na przykład z Lechem Poznań w towarzyskim meczu w Bydgoszczy, przy siedmiu tysiącach kibiców. Z urazem kostki uderzyłem mocno z 27 metrów i trochę się rywale zdziwili. Po pierwszej połowie prowadziliśmy 2:1. W przerwie z szatni Lecha dochodziły krzyki trenera, który perswadował swoim graczom, że nie mogą przegrywać z zespołem, którego zawodnicy rozwożą pieczywo lub pracują na budowie. Próbował na nich jakoś wpłynąć. Lechici musieli sobie wziąć te uwagi mocno do serca, bo ostatecznie wygrali 3:2. 

Najbardziej podobał mi się jednak gol z czasów gry w juniorach. W spotkaniu z Hutnikiem Kraków trafiłem niemal z połowy boiska w samo okienko. 

Ładna bramka padła też jesienią w A klasie, w starciu z Falą Świekatowo, również z ponad 25 metrów. 

Sport to dla Pana jednak nie tylko piłka nożna. 

Kilka lat temu zaraziłem się tenisem. Zresztą zawsze ta dyscyplina bardzo mi się podobała. Oglądanie Samprasa, Agassiego czy Nadala stanowiło dla mnie przyjemność. Z tego zrodziła się kolejna pasja. Każdą wolną chwilę poświęcam na tenisa. Organizuję na Zawiszy turnieje i ligi deblowe. W naszej lidze mamy chyba najlepszych deblistów w województwie. 

Ale sens życiu wciąż nadaje piłka. Oprócz gry w Zawiszy prowadzę z tatą sklep piłkarski, natomiast z moim przyjacielem Marcinem Krzywickim założyliśmy firmę „Krzywy nadruk”, która sprzedaje odzież sportową. Marcin jest twarzą tego przedsięwzięcia, mamy coraz więcej zamówień. Ponadto z firmą Bluemedia, dla której pracuję, utworzyliśmy portal dla Polskiego Związku Piłki Nożnej „Łączy nas piłka”.

Rozmawiał Marcin Karpiński 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor