Pozostałe 1 paź 2017 | Redaktor
Diabełki poprowadziły mnie przez Alpy

39-letni Tomasz Gorgol z najbliższymi po ukończeniu UTMB/ fot. archiwum prywatne

– Halucynacje? Nigdy nie chciałem w to wierzyć, ale po trzydziestu godzinach biegu zobaczyłem uśmiechnięte diabełki – bydgoszczanin Tomasz Gorgol opowiada o udziale w Ultra–Trial du Mount Blanc, najtrudniejszym maratonie górskim w Europie.

Bogusław Wysocki: Blisko 170 kilometrów biegu po najwyższych europejskich górach. Prawie 10 kilometrów przewyższenia. Ile czasu Panu to zajęło?

Tomasz Gorgol: 44,5 godziny non stop.

Prawie dwie doby!

Dla mnie to trzy dni. W piątek zacząłem, w niedzielę skończyłem.

Skąd pomysł, żeby zmierzyć z Mount Blanc?

Zacząłem biegać cztery lata temu. W drugim sezonie treningowym pierwszy raz zmierzyłem się z ultramaratonem. Przebiegłem setkę na Festiwalu Biegów w Krynicy Górskiej. Duma mnie rozpierała. Później kolega opowiedział mi o Ultra–Trail du Mount Blanc (UTMB). Zacząłem o nim czytać i przekonałem się, że chcę tam wystartować.

 Tak z ulicy?

Nie, nie. Trzeba zaliczyć co najmniej trzy setki górskie spośród biegów certyfikowanych i zebrać potrzebne punkty, aby się zakwalifikować. Ja przebiegłem krynicką setkę. Rok później Rzeźnik Ultra w Bieszczadach na dystansie 107 kilometrów, a ostatni przed UTMB był Górnośląski Festiwal Biegów Górskich Super Trial 130 kilometrów.

Jak Pan się przygotowywał tego ekstremalnego wyzwania?

Oprócz codziennych treningów, przebiegłem maraton w Krakowie, potem był kolejny Rzeźnik, ale na dystansie 80 km, i 3 x Śnieżka, czyli z Karpacza na górę i z powrotem, i tak trzy razy. Pod koniec lipca pobiegłem w Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich na dystansie 70 km.

W końcu, pierwszego września, wystartował Pan we Francji. Jak to jest biec prawie doby?

Najbardziej dokucza brak snu. Do bólu nóg byłem przyzwyczajony. Przed biegiem nastawiałem się psychicznie, że musi boleć. Fizycznie czułem się dobrze przygotowany. Wiedziałem, że najważniejsze jest to, żeby stawiać sobie cele pośrednie. Cały czas ze sobą rozmawiałem. Wyznaczałem sobie konkretne miejsce, do którego biegnę na całego, a potem wyciszenie. Trochę gorzej radziłem sobie z podbiegami, ale w dół nadrabiałem. Cieszyłem się, że po 100 kilometrach jestem w stanie jeszcze wyprzedzać rywali.

Potworny wysiłek fizyczny. Jak się planuje rozłożenie sił w takim biegu?

Zaplanowałem jedną drzemkę. Są takie specjalne punkty przygotowane przez organizatorów. Na mnie żona czekała w szwajcarskim miasteczku Trient. I miała pilnować czasu. Zaplanowałem, że zmrużę oko do pół godziny. Przyznam jednak szczerze, że dwa razy po drodze musiałem się jeszcze chwilkę zdrzemnąć na przydrożnych ławkach.

A odżywianie?

Co trzy, cztery godziny – moim tempem – były rozstawione punkty żywieniowe. Francuzi i Szwajcarzy serwowali ciepły rosół, ale były też sery, kiełbasy i ciasta. Smacznie i odżywczo. Natomiast Włosi przygotowali makaron i on mi w ogóle nie smakował. A w ogóle na pierwszym punkcie we Włoszech to, gdy dobiegłem, jedzenie się skończyło i trzeba było czekać aż dowiozą, a czas leciał…

Jakieś wyjątkowe przeżycia?

W niedzielę rano, około dziewiątej, czyli po trzydziestu godzinach, zachciało mi się potwornie spać. Nagle znalazłem się obok ścieżki, a byłem przekonany, że w ogóle nie zasypiam. I potem, to możne wydać się śmieszne, bo sam nigdy nie wierzyłem w opowieści o halucynacjach, ale nagle zobaczyłem na trasie rozbawione twarze diabełków, aż sam się zacząłem śmiać. Chwilę później znalazłem się znów poza trasą. Na szczęście, cały czas na stojąco. Przeraziłem się, bo było dość wysoko i co rusz urwiska. Musiałem się zatrzymać i na dwie, trzy minuty zamknąłem oczy, by oszukać mózg. Starczyło do końca biegu. Śmiałem się potem, że diabeł mnie prowadził po Alpach.

Ile kilogramów Pan stracił?

Nie ważyłem się. Nie uznaję wagi (śmiech). Na zdjęciach widzę, że schudłem.

Ból?

W czasie biegu nie brałem żadnych środków przeciwbólowych, bo bałem się, że mnie odetną. Ale już w domu musiałem wziąć dwa ketonale.

Na mecie szczęście…

…tak, przeogromne. Satysfakcja wielka, gdy dociera do świadomości, że prawie jedna trzecia startujących nie dotarła do mety. A najważniejsze jest ukończenie tego ultramaratonu, czas jest sprawą drugorzędną.

Nagrody?

W UTMB nie dają medali, ale pamiątkową kamizelkę finishera. I to wystarczy, przecież świadczy o ukończeniu najbardziej prestiżowego biegu w Europie, drugiego na świecie po Western States Endurance Run w USA.

Po powrocie do domu pewnie Pan odpoczywał. Jakieś inne hobby?

Moim konikiem są stare auta. Miałem forda capri z 1978 roku, ale już go sprzedałem, a za te pieniądze kupiłem do remontu volkswagena karmann ghia z 1966. Zawsze mi się podobał, w telefonie mam nawet ustawioną tapetę z jego zdjęciem. Takie moje oczko w głowie. Już mam skończoną blachę i jest polakierowany. Teraz tylko złożyć i zarejestrować jako zabytkowy.

Biegowa przyszłość?

Na razie nie planuję. W Polsce są jeszcze dwa biegi, których się boję, m.in Siedem Szczytów – 240 km – na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, i wisienka na torcie – Granią Tatr, niby tylko 70 kilometrów polską stroną, ale trzeba zdobyć wszystkie szczyty i jest bardzo trudny technicznie.

A do USA się Pan nie wybiera?

Nie, chociaż po UTMB mam kwalifikacje, ale nie dałbym chyba rady finansowo.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor