Wydarzenia 15 sie 2017 | Michał Jędryka
Człowiek jest tak stworzony, że musi być w ruchu [ROZMOWA]

- Bez gimnastyki nie ma żadnego sportu - mówi Andrzej Bogucki/ fot. Anna Kopeć

– Nastąpiła feminizacja zawodu nauczycielskiego. To jest straszny błąd. Kiedy ja chodziłem do szkoły miałem szczęście, że było wśród nauczycieli pół na pół mężczyzn i kobiet. Teraz szkolnictwo jest zdominowane przez kobiety. To nie jest zdrowe – mówi Andrzej Bogucki, prezes Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, w rozmowie z Michałem Jędryką.

Michał Jędryka: Sto lat temu, w 1917 roku, powstała polska armia we Francji, nad którą dowództwo objął gen. Józef Haller. Od koloru mundurów nazywano ją „błękitną armią”. Co Pana łączy z Józefem Hallerem?

Andrzej Bogucki: Mój dziadek był hallerczykiem. Ale generał Haller stał się słynny dzięki członkostwu w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Od 1912 roku prowadził intensywną pracę organizacyjną: na terenie zaboru austriackiego zakładał drużyny „Sokoła” i przekształcał je w oddziały o charakterze – jakbyśmy dziś powiedzieli – paramilitarnym.

Czym jest Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”?

Sokół jest zakonem rycerskim.

Brzmi jak ze średniowiecza…

A to źle?

Średniowiecze nie imponuje dzisiejszemu człowiekowi.

Ależ średniowiecza nie należy potępiać! Chciałbym, żeby dzisiejsze społeczeństwo umiało tak sobie radzić, jak społeczeństwo w średniowieczu. Dzisiaj leci się z Warszawy do Rzymu samolotem. Nawet nie pamięta się samej podróży, bo można ją przespać. Kiedyś, gdy Mikołaj Kopernik wyruszył na studia do Italii, to musiał sobie radzić z trudami podróży, która trwała tygodnie. Nie każdego stać było na powóz, konie, sanki, a jednak ludzie przemieszczali się. Nigdy nie wolno z dzisiejszego punktu widzenia oceniać dawnych czasów. Trzeba je zrozumieć, nie tylko średniowiecze, ale wszystkie epoki. To samo zresztą dotyczy PRL-u.

Ale co to znaczy, że Sokół jest zakonem rycerskim?

To znaczy, że sokół postępuje po rycersku. Ważną sprawą jest dziesięć przykazań sokolich. Żeby zostać sokołem, trzeba przez wiele lat uczyć się sokolstwa.

A Pan jak długo się uczył?

Ja jestem czwartym pokoleniem sokołów. Mój pradziadek był sokołem, mój wspomniany dziadek hallerczyk tak samo, jego brat powstaniec wielkopolski, który w tym powstaniu zginął, trzeci jego brat też był sokołem. Później, już w Bydgoszczy, mój stryj był sokołem i mój ojciec także, ja jestem sokołem i moje dzieci są sokołami. Stryja trenował sławny Janusz Kusociński, który przyjeżdżał tutaj do Bydgoszczy na zawody. Mój stryj był zdolnym biegaczem i Kusociński to zauważył. Co ciekawe, ponieważ Kusociński nie mógł cały czas czuwać nad jego rozwojem, przesyłał listy ze wskazówkami, co należy robić. Te listy się zachowały. Opublikowałem je w „Kronice Bydgoskiej” w 1988 roku.

Na czym polega sokolstwo? Na sporcie, przez który wychowuje się młodzież? Dzisiejsze społeczeństwo wielką wartość widzi w sporcie, zdrowym trybie życia. To chyba bliskie Wam idee?

Do sportu wyczynowego mam pewien dystans. Natomiast wychowanie fizyczne jest czymś naturalnym. Człowiek jest tak stworzony, że musi być w ruchu. Jest tak skonstruowany biologicznie, że jeśli nie jest w ruchu, to choruje. To zauważyli już starożytni Grecy, którzy zaczęli stosować gimnastykę. To starożytne hasło mens sana in corpore sano– w zdrowym ciele zdrowy duch – Sokół cały czas podtrzymywał. Musi istnieć harmonia w wychowaniu człowieka. Nauczanie przedmiotów ogólnokształcących i kształtowanie charakteru musi iść w parze z wychowaniem fizycznym, ze sportem. Bez gimnastyki nie ma żadnego sportu.

Współczesny człowiek zdaje się świetnie to rozumieć. Uczy się języków, chodzi na siłownię, do klubu fitness.

Ludzie są dziś leniwi i wygodni. Idą do klubu fitness, gdzie zapłacą pieniądze za to, że trener ich pomęczy, powie, że tyle schudli albo przytyli i mają ten albo tamten mięsień poćwiczyć bardziej. Kluby robią na tym duże pieniądze. To jest też modne… Oczywiście jestem za tym, żeby ćwiczyć, ale nasza idea jest inna. Przede wszystkim chodzi o działalność społeczną, o współdziałanie. Nie tyle nawet współzawodnictwo, ile współdziałanie. Sokół organizował się zawsze poprzez gimnastykę masową. Żeby 200 ludzi wyszło na stadion i pokazało pewne figury gimnastyczne, potrzebna jest ogromna praca i współpraca między ludźmi. Oni muszą tworzyć zgrany zespół. Owszem, gra w piłkę nożną czy w koszykówkę też jest grą zespołową. Jednakże drużyna gimnastyczna osiąga to w znacznie większym stopniu.

Sokół również prowadzi pracę wychowawczą.

Działalność Sokoła dzisiaj organizacyjnie jest trudniejsza nawet niż w czasie zaborów. Kiedyś instruktor gimnastyczny mógł być stolarzem czy ślusarzem. Wystarczyło, że umiał prowadzić grupę młodzieży, a Sokół przekazał mu swoją wiedzę i technikę. Dziś coś takiego jest niemożliwe. Trzeba mieć uprawnienia pedagogiczne, skończone odpowiednie studia i tak dalej, żeby móc prowadzić młodzieżową grupę, jeżeli są w niej dzieci czy młodzież przed 18. rokiem życia. To na pewno mocno krępuje rozwój Sokoła.

Pan całe życie pracował jako nauczyciel i wychowawca.

Po studiach tak. Ale mój ród pochodzi z Wielkopolski, gdzie ludzie wyznawali zasadę, że ważną rzeczą jest mieć jakiś fach, zawód, umieć coś konkretnego, by się utrzymać. Skończyłem więc technikum elektryczne.

Ceni Pan sobie takie podejście do wychowania?

Tak. To jest bardzo skuteczna metoda pewnego usytuowania człowieka w wielkim świecie. Ukierunkowuje na pracę. Praca jest istotną częścią życia, o czym mówi benedyktyńska zasada ora et labora – módl się i pracuj. Wychowanie przez pracę jako postawa wychowawcza jest zgodna jest z założeniem, że człowiek powinien być od najmłodszych lat wychowywany w prosty sposób. W wychowaniu chodzi o to, żeby młody człowiek jak najszybciej mógł się usamodzielnić, żeby pracował.

A poza pracą?

Taką uniwersalną podstawą wychowania jest dziesięć przykazań. To podstawa prosta do zrozumienia, bez zawiłości, ale trudna do zrealizowania. Każdy jest grzesznikiem, każdy grzeszy, natomiast to są fundamenty i trzeba człowieka ich nauczyć. Nie chodzi tu tylko o katolików. To samo prawo naturalne jest podstawą etyki dla każdego. Przecież nikt, niezależnie od religii, nie uczy dzieci: zabijaj, kradnij, kłam.

Czy nie ma Pan wrażenia, że cały system wychowawczo-edukacyjny w ostatnich dziesięcioleciach albo się załamuje, albo mamy do czynienia z jego poważną degradacją?

Bo załamało się życie społeczne i jego instytucje.

A życie rodzin nie pozostaje środowiskiem wychowawczym?

Tak, oczywiście, rodzina jest naturalną grupą społeczną. Rodziny tworzyły w rozwoju społeczeństw rody, a te – szersze społeczności. Niestety, w dzisiejszym świecie mamy wielki upadek rodziny. Wszyscy mówią o jej wartości. Zarówno instytucje świeckie, jak i Kościół deklarują jej wspieranie. Ale moje doświadczenie życiowe i pedagogiczne w tej dziedzinie jest smutne. Często w rodzinach dzieci są odrzucone, istnieją rozmaite patologie. O tym się głośno nie mówi, nagłaśnia się to dopiero wtedy, jak się coś stanie. Oczywiście nie prowadziłem żadnych badań, które pozwoliłyby określić, jaki jest odsetek rodzin patologicznych, ale z mojego doświadczenia wynika, że rodzin z problemami jest bardzo dużo.

Skąd to się bierze?

Z atomizacji społeczeństwa. Rodzina wielopokoleniowa się rozpadła. Kiedyś więzi między dziadkami i wnukami, a nawet pradziadkami, były silne. Mieszkali wszyscy pod jednym dachem przez wiele lat, wspomagali się w rozmaity sposób. W mojej rodzinie te więzy przerwała wojna. Dziadka Rosjanie zabili w 1945 roku, drugi dziadek, ranny jeszcze w wojnie bolszewickiej, też zmarł wcześnie. Miałem wspaniałe babcie, które w jakiś sposób integrowały nasz ród. Teraz, kiedy zmarły, wszystkie rodziny żyją osobno. Więzy się nieco rozluźniły i od czasu do czasu oczywiście się spotykamy, próbujemy podtrzymywać te tradycje, ale to już nie jest to samo.

Czy da się odbudować więzy rodzinne?

Jako historyk wiem, że historia ocenia i opisuje cały proces społeczny. W procesie tym biorą udział całe społeczeństwa, narody, ale i jednostki. Dzisiaj bardzo często podkreśla się rolę jednostki, ale nie można zapominać, że ta jednostka ludzka bez społeczności, w której żyje, będzie wyalienowana, będzie szła w złym kierunku. Człowiekowi potrzeba drugiej osoby. Człowiek jest stworzeniem stadnym. Wspaniale, jeżeli w rodzinie panują dobre relacje między rodzicami i dziećmi, takie rodziny są, one się tym nie chwalą, nie krzyczą, że są dobre, nie wychodzą przed szereg, po prostu w ciszy pracują. I to jest ogromna wartość.

Społecznością, do której dziecko trafia z rodziny, jest szkoła. Pan był wieloletnim nauczycielem, dyrektorem szkoły. Co by Pan poradził młodemu nauczycielowi, który ma stanąć przed klasą, by nie założono mu przysłowiowego kosza na głowę?

Przede wszystkim musi być bardzo dobrze przygotowany do zajęć. Jeżeli nauczyciel niczego nie zaproponuje klasie, to młodzież bardzo szybko go zlekceważy. Lepiej, żeby ktoś, kto nie daje sobie rady z grupą uczniów, pożegnał się z zawodem zawczasu, bo zrobi szkodę sobie i im.

Dzisiejsze polskie szkoły to dobre szkoły?

W szkole jest źle, bo związki zawodowe walczą o interes nie ucznia, tylko nauczyciela. A tymczasem szkoła nie jest dla nauczyciela, tylko dla ucznia. To jest wielka paranoja. Przecież nie nauczyciel jest najważniejszy w szkole. Uczeń przychodzi do szkoły po to, żeby go czegoś nauczyć i wychować. Ale trzeba od niego wymagać, by podporządkował się regułom.

Nauczyciel ma więc też wychować, nie tylko kształcić?

W pierwszej kolejności każdy nauczyciel jest wychowawcą. Nie powinien rozpocząć lekcji, dopóki nie poprowadzi czegoś wychowawczego. Na każdej lekcji. Nauczyciele, którzy nas uczyli w latach sześćdziesiątych, potrafili wychowywać. W szkołach była wtedy indoktrynacja komunistyczna. Natomiast nieprawdą jest, że dzisiaj nie ma indoktrynacji – jest ogromna, tylko że wprowadza się ją w białych rękawiczkach. Wtedy indoktrynacja była jawna i wszyscy się przed nią broniliśmy. Wiedzieliśmy, co jest czerwone i to, co czerwone, było złe, tego się nie dotykało, niech to sobie jest, a my idziemy swoją drogą. Nauczyciele, ci przedwojenni, często potrafili odpowiednio się zachować. Polska pedagogika lat sześćdziesiątych funkcjonuje do dzisiaj, jest silna i dobra. Mam na myśli tę praktykę pedagogiczną, która umiała się oprzeć komunizmowi i wychowywać patriotów, którzy wiedzieli, po której stronie się opowiedzieć.

Młodzi nauczyciele czują się wychowawcami?

Niestety nie. A powinno tak być. Powtórzę, na każdej lekcji, obojętnie, jaki to będzie przedmiot, nauczyciel musi poświęcić choć trzy minuty na jakiś aspekt wychowawczy. I – rzecz najważniejsza – to musi być systematyczne i ciągłe. A tego dziś niestety u młodych nauczycieli nie ma. Oni tego nie umieją, są słabo przygotowani, a niestety myślą, że wszystko umieją najlepiej. Wiem, że się narażam, mówiąc o tym, ale mogę to powiedzieć, po latach pracy wychowawczej.

Jakiś przykład?

Kiedyś byłem wicedyrektorem w pewnej szkole. Poszedłem hospitować lekcję. Zauważyłem, że na środku sali leży papier. Leżał tak przez całe 45 minut. Po lekcji zapytałem nauczycielkę, dlaczego ten papier leżał cały czas na podłodze. Ona nie zauważyła tego, nie chciała zrozumieć, że jest to problem wychowawczy. Ten szczegół pokazuje, jak bardzo nieprzygotowani do swojego zawodu są nauczyciele. A po latach ta pani była kuratorem... Chcę wierzyć, że w tym czasie zrozumiała pewne rzeczy.

Co jest przyczyną tego nieprzygotowania?

Kiedyś nauczycieli przygotowywały do zawodu licea pedagogiczne. Po tych liceach byli lepiej przygotowani niż po studiach. Umieli uczyć nieraz kilku przedmiotów. Bo nie chodzi wcale o to, żeby nauczyciel był specjalistą w jednym przedmiocie, obrósł w piórka i wszystko na ten temat wiedział. Starzy nauczyciele w gminach, w małych szkołach, uczyli wielu przedmiotów i uczyli ich dobrze.

Należy Pana zdaniem młodzież wychowywać „twardo” czy „miękko”?

Nastąpiła feminizacja zawodu nauczycielskiego. To jest straszny błąd. Kiedy ja chodziłem do szkoły, miałem szczęście, że wśród nauczycieli było pół na pół mężczyzn i kobiet. Teraz szkolnictwo jest zdominowane przez kobiety. To nie jest zdrowe. Tak samo jak w rodzinie, każde dziecko lubi mieć mamę i tatę, tak samo w szkole muszą być i nauczycielki i nauczyciele. Nauczycielki są często łagodne i opiekuńcze. A mężczyźni przekręcają śrubę i wymagają. Ta równowaga jest potrzebna. Powinni być jedni i drudzy.

Jest Pan więc zwolennikiem parytetów…

Akurat w tym przypadku tak.

Widzi Pan szansę na odbudowę systemu szkolno-wychowawczego?

Nie. Na szybką odbudowę nie widzę szans. System ten podlega pewnej ewolucji. Natomiast zmiany rewolucyjne nie przyniosą niczego dobrego. Szkoła nie lubi rewolucji. Szkoła jest konserwatywna w myśleniu. Szkoły nie można zostawić samej. A często właśnie zostawia się ją samą. Potem szkoły produkują absolwentów, wyszkolonych do zbędnych zawodów, źle przygotowanych do życia, którzy czują się niepotrzebni.

A co to znaczy nie zostawić szkoły samej? Kto powinien szkoły wspierać?

Szkoły publiczne są samorządowe. Wprawdzie byłem za tym, żeby powstawały szkoły prywatne, ale u nas w tej chwili nie ma pomiędzy szkołami takiej konkurencji, jaka być powinna, jaka jest w krajach zachodnich, na przykład w Danii, gdzie rodzice bardzo chętnie posyłają dzieci do szkoły katolickiej, choć nie są katolikami, bo poziom tej szkoły jest bardzo wysoki. Ale szkoła funkcjonuje w środowisku. To środowisko, zwłaszcza gmina czy miasto, powinno wiedzieć, na czym mu zależy, jeśli chodzi o kształcenie. W tej dziedzinie wiele moglibyśmy nauczyć się od systemu niemieckiego. Tam przedsiębiorca, jeśli przewiduje zapotrzebowanie na pracowników w danej dziedzinie, zwraca się do władz oświatowych, żeby kształciły w tym kierunku.

Wspomniał Pan o konkurencji między szkołami.

W Polsce niestety takiej konkurencji nie ma. Są wprawdzie rankingi, ale to jest śmiechu warte.

Dlaczego?

Bo szkoły nie zbada się rankingiem. Można zbadać kilka jakichś prostych właściwości, a szkoła to bardzo skomplikowany organizm. Często się przez te rankingi robi krzywdę dobrym szkołom, a szkoły niezasługujące na to otrzymują reklamę.

Jest Pan także społecznikiem, działał Pan nie tylko w sokolstwie.

Miałem wielkie szczęście być działaczem PTTK. To była organizacja prawdziwie społeczna. Wprawdzie komuniści próbowali ją zawłaszczyć. Przed wojną istniało Polskie Towarzystwo Tatrzańskie i Polskie Towarzystwo Krajoznawcze, były to organizacje kadrowe, znakomicie działające. Po wojnie je połączono i stworzono Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. Komuniści nie mogli wszystkich organizacji i stowarzyszeń zniszczyć, więc dla większej kontroli połączono te dwie organizacje w jedną, ale znaleźli się w niej ludzie, którzy działali już przed wojną. W PTTK działał Tadeusz Dolczewski, kupiec, który przez wiele lat na ul. Długiej miał sklep szewski. Ten sklep upadł dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Po latach dowiedziałem się, że on przed wojną działał w organizacjach katolickich. Była to bardzo silna postać. Nie poddał się i przez cały okres komunizmu prowadził ten szewski sklep, w którym można było kupić blaszki, obcasy, gwoździki, skóry, wszystko, co było potrzebne do naprawy obuwia.

Tacy ludzie jak on mieli na nas wpływ, w PTTK wpływał na nas samą swoją postawą. Umiał wysłuchać młodych, prowadził zebrania, organizował wyjazdy, był naszym opiekunem w czasie, kiedy byliśmy młodzi i gniewni. Umiał z nami pracować, a nie było łatwe. Jeździł swoim trabantem, przewoził nam sprzęt, namioty, uczył nas uprzejmości… Bardzo dużo mu zawdzięczam. Takich ludzi było więcej. Dzięki nim prawdziwa działalność społeczna, prawdziwa struktura społeczna, jakoś przetrwała.

Andrzej Bogucki – doktor nauk humanistycznych w zakresie historii, pracował w szkolnictwie od szkół podstawowych do szkół wyższych, działacz struktur hallerowskich w Polsce, prezes Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” II Bydgoszcz-Fordon im. gen. Józefa Hallera, prezes Centrum Informacji Naukowej Sokolstwa w Polsce,  prezes honorowy Związku Towarzystw Gimnastycznych „Sokół” obchodzącego w tym roku 150-lecie działalności.