Wydarzenia 5 sie 2017 | Redaktor
Jaka piękna wojna [RECENZJA FILMU

Nolan ukazuje piekło wojny bez festiwalu eksplozji, spektakularnych potyczek i wylewającego się zewsząd patosu / materiały promocyjne

Operacja Dynamo to jedna z najbardziej dramatycznych i owianych nutką tajemnicy akcji II wojny światowej. W 1940 roku, we francuskiej Dunkierce, niemal 400 tys. alianckich żołnierzy czekało na ratunek w imadle Morza Północnego i wrogich jednostek. Ten niezwykły epizod postanowił przenieść na ekran wizjoner Christopher Nolan.

„Dunkierkę” otwiera scena, w której grupka młodych żołnierzy brytyjskich snuje się po zniszczonym francuskim miasteczku. Niemieckie samoloty zrzucają ulotki ostrzegawcze, na ulicach nie widać żywej duszy. Nagle rozlegają się strzały, wróg wydaje się mierzyć z każdej strony, niewidzialny. Jednemu z żołnierzy udaje się zbiec, dociera do plaży, będącej pułapką, a zarazem ostatnią deską ratunku. To tutaj tysiące żołnierzy czekają na pomoc – pomoc, która nie chce nadejść. Nadzieja jednak umiera ostatnia... W dalszej części widzimy przystań, z której wypływa prywatna łódź kierująca się w stronę Dunkierki. Kolejna scena przedstawia trzy brytyjskie myśliwce lecące skrzydło w skrzydło, których celem jest oczyszczenie strefy powietrznej z wrogich maszyn. Początek wydaje się być dość enigmatyczny, z czasem jednak wszystko klaruje się w przyczynowo-skutkowej relacji...

Nolan to reżyser, który tworzy, nie bacząc na standardy. Kino wojenne w jego wykonaniu to novum, nie wiedzieliśmy więc, czego się spodziewać, ale pewnym było, że film nosić będzie jakiś „znak firmowy” Brytyjczyka. Sfilmowanie Operacji Dynamo, wydawać by się mogło, wymagało pewnego rozmachu. Nolan zdecydował jednak ukazać piekło wojny bez festiwalu eksplozji, spektakularnych potyczek, wylewającego się zewsząd patosu (choć film nie jest z tych elementów wyprany). Mamy tu do czynienia raczej z obrazem subtelnym, stonowanym, ale nie pozbawionym klasy, wojennego sznytu z typowymi dla gatunku atrybutami. Reżyser jednak nie decyduje się na ukazanie okrucieństwa wojny w bezpośredni, dosadny sposób. Nie uświadczymy tu hektolitrów krwi, rozczłonkowanych ciał, wylanych łez czy płonących flag...

Akcja dzieje się niejako w 3 aktach, w różnych rozpiętościach czasowych, mających jednak wspólny mianownik. W pewnym momencie wydarzenia przeplatają się, pewne sytuacje widzimy z różnych perspektyw. Na koniec wszystko zazębia się w dramatycznym finale. Chwilami możemy doznać wrażenia chaosu, jednak Nolan trzyma wszystko w ryzach. Całość wydaje się być przemyślana w każdym calu, a wszelkie zabiegi odpowiednio zaimplementowane.

Reżyser opiera całą konstrukcję na dwóch fundamentach – uciekającym czasie i czynniku ludzkim. Ale co istotne, nie ma tu głównej postaci, każdy akt ma swoich bohaterów, w każdym człowiek mierzy się z różnymi przeciwnościami czy własnymi słabościami. Jeśli chodzi o ukazanie wroga, to nie uświadczymy praktycznie żadnej sceny, w której moglibysmy go zobaczyć personalnie. Nie znaczy to jednak, że nie jest on namacalny. Nadlatujące bombowce, torpedy trafiające w cel z chirurgiczną precyzją, pociski przeszywające kadłub Spitfire'a – dźwięk odgrywa tu niezwykle istotną rolę, podobnie jak muzyka Zimmera z wkomponowanym niemal w każdy utwór tykaniem zegara. Godzina, dzień, tydzień – takie ramy czasowe obrał reżyser w przedstawianiu przebiegu poszczególnych aktów. Czas ucieka, każdy bohater ma tego świadomość, także widz – tykanie przypomina nam to co chwilę.

Wizualnie „Dunkierka” to prawdziwy majstersztyk. Świetne surowe zdjęcia autorstwa Hoyte Van Hoytemy (absolwent łódzkiej „filmówki”) robią niesamowite wrażenie swoją sugestywnością. Ujęcia w kapitalnej perspektywie czy uchwycone te szczegóły, które dla gatunku są szczególnie ważne, uatrakcyjniają widowisko. Potyczki powietrzne, podwodny chaos po zatopieniu okrętu, bombardowanie plaży... na każdym gruncie twórcy serwują nam namacalne piekło wojny, wrażenia, których długo nie pozbędziemy się z pamięci.
Nolan nie naśladuje Spielberga czy Gibsona. To dwie zupełnie różne koncepcje w obrębie gatunku. Twórca „Incepcji” świetnie wyczuł wojenny ton, nie siląc się przy tym na widowiskowość za wszelką cenę. Udowadnia, że klimat tworzy się pięknymi zdjęciami, dźwiękiem, muzyką. „Dunkierka” nie rozpieszcza nas nawet ilością dialogów. Traci na tym, co prawda, wyrazistość postaci, ale z drugiej strony zyskuje klimat zbiorowego bohatera. Nie skupiamy się na jednostce (jak to było w przypadku „Przełęczy ocalonych”), wszak w grę wchodziły tysiące żołnierzy i setki tych, którzy jako „dom” przybyli po swoich rodaków, przyjaciół, bohaterów, dzięki czemu sami stali się bohaterami.

O tym właśnie opowiada nam Nolan. O zbiorowym poświeceniu, nadziei, ale i słabości, tchórzostwie, bezsilności wobec nieuniknionego. Tym razem przekonaliśmy się, że Brytyjczyk to nie tylko wizjoner, twórca o nieograniczonej wyobraźni, ale także reżyser, który w rewelacyjny sposób opowiada o rzeczach ważnych. Na takie kino wojenne czekaliśmy długo – subtelne, z klasą, bez mdlącego patosu, stworzone z szacunkiem do historii, wyraziste. Taka jest „Dunkierka”.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor