Film 1 lip 2017 | Redaktor
Przygoda na wyciągnięcie miecza [RECENZJA

materiały dystrybutora

Historię władcy Brytów znamy z książek, adaptowano ją na potrzeby filmu, teatru czy gier komputerowych. Do polskich kin trafił „Król Artur: Legenda miecza”, w którym Guy Ritchie przedstawia nietuzinkową wizję losów tej postaci.

Początek to sceny rodem z „Władcy Pierścieni”. W myśl zasady Hitchcocka widowisko zaczyna się od trzęsienia ziemi. Mamy więc ogromne bestie, magię, starcie dwóch zwaśnionych stron, odpowiednią muzykę i szczyptę patosu. Król Uther (Eric Bana) wraz ze swoją armią gromi wrogie siły pod dowództwem maga Mordreda. Radość po zwycięstwie nie trwa jednak długo. Brat króla – Vortigern (Jude Law) – ma niecne zamiary względem rodziny. Zabójstwo Uthera i jego żony pozwala mu przejąć upragnioną władzę. Rodzi się nowy ład. Mijają lata, zatopiony w skale miecz Excalibur, niemy świadek tamtych tragicznych wydarzeń, nie daje spokoju nowemu władcy. Zewsząd przybywają mężczyźni, aby zmierzyć się z wyzwaniem: mówi się, że ten, który zdoła wysunąć ostrze z kamienia, okaże się potomkiem królewskiego rodu. Vortigerna trawią złe przeczucia, wie, że gdzieś tam stąpa po ziemi jego ocalały bratanek. Przyszłość wydaje się niepewna, a złożona niegdyś obietnica spędza podstępnemu królowi sen z powiek…

Guy Ritchie przez jednych nazywany jest brytyjskim Tarantino, przez innych – szarlatanem. Nie można mu jednak odmówić pewnego zmysłu i odwagi w dobieraniu środków czy obsady, szczególnie w pierwszych jego filmach. Kilka lat temu zaskoczył wszystkich ciekawą interpretacją przygód Sherlocka Holmesa i dra Johna Watsona. Brawurowa wizja wywróciła do góry nogami nasze wyobrażenie tego duetu. W „Królu Arturze…” mamy podobną sytuację. Zmieniając na swoją modłę arturiańską legendę, Ritchie dokłada trochę od siebie, a przy okazji dokonuje pewnych przetasowań. Artur (Charlie Hunnam), podobnie jak Holmes, to pewny siebie, krewki i skory do kombinowania jegomość. Zestawienie go z nikczemnym, zepsutym do szpiku kości Vortigernem, pozwala spodziewać się widowiskowej konfrontacji.

Reżyser stara się, aby widz ani przez chwilę nie miał wątpliwości, z czyim filmem ma do czynienia. Mamy więc takie „znaki firmowe” jak slow– i fast–motion serwowane ochoczo w newralgicznych momentach, szybkie kadry, typowy dla Ritchiego humor, mieszaną narrację czy zawadiacki sznyt. Nie zawsze jednak te wyświechtane narzędzia sprawiają wrażenie przemyślanych i trafionych. We wspomnianym „Sherlocku…” metody te, stanowiące pewne novum, implementowano z rozmysłem, tymczasem tutaj niektóre rozwiązania pasują jak pięść do nosa.

Pewne zgrzyty można zauważyć także w przypadku efektów specjalnych. Chwilami miałem wrażenie, jakby spece od CGI nie dokończyli swojej pracy. Widać też, że niekiedy oprawa skrojona jest pod technologię 3D, co niestety odbija się na jakości przy „zwykłym” seansie. Widowisko pochłonęło, bagatela, 175 mln dolarów, czego niestety momentami nie widać.

Czy „Król Artur: Legenda miecza” broni się aktorstwem? Po części. Charyzmatyczny Hunnam („Hooligans”) robi, co może, by skraść show, udowadniając, że drzemie w nim spory potencjał, ale zarazem narażając się chwilami na śmieszność. Z kolei Law („Wróg u bram”) w roli Vortigerna dwoi się i troi, chcąc wspiąć się na wyżyny mrocznej ekspresji, miejscami całkiem przekonująco, choć także nieco pompatycznie. Na ekranie zobaczymy także Erica Banę, Djimona Hounsou czy Aidana Gillena.

Daniel Pemberton skomponował genialną ścieżkę muzyczną, po części korespondującą z reżyserską manierą Ritchiego, ale zarazem świetnie wpisującą się w gatunek. Współczesne brzmienia łączą się z ludowym klimatem, tworząc ciekawą dla ucha mieszankę. Instrumenty smyczkowe, gitary, bębny, dudy, trąby składają się na kompozycje nie tylko będące idealnym podkładem, ale też stanowiące samodzielną ucztę dla melomana.

Guy Ritchie po raz kolejny pokazuje, że nie boi się eksperymentować. „Król Artur…” to znana legenda zaserwowana w wersji „cool”. Ale czy w tym kręcącym się niczym bączek jarmarku rozmaitości Ritchie nie zatracił racjonalnego podejścia, dobrego smaku czy wyczucia? Mamy do czynienia z filmem miejscami chaotycznym i kuriozalnym, z nierównymi efektami i aktorstwem, za to broniącym się kapitalną muzyką, niektórymi zmyślnymi scenami i tym specyficznym klimatem czy humorem à la Ritchie. To być może kino na miarę naszych czasów, ale czy na miarę naszych oczekiwań? l

Paweł Baranowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor