Felietony 3 kwi 2019 | Jarosław Jakubowski

Palenie książek jest chyba najbardziej obciążoną znaczeniowo czynnością ludzką. Na hasło „palenie książek” w mózgu przeciętnego odbiorcy wyświetla się obrazek dziarskich chłopaków ze swastykami na rękawach wrzucających tomy do wielkiego ogniska. Uważam się za przeciętnego odbiorcę i właśnie takie mam skojarzenia. Oczywiście, paleniem książek zajmowali się (i zajmują) również ludzie oznakowani innymi symbolami - pięcioramiennej gwiazdy, sierpa i młota, półksiężyca, gwiazdy Dawida, krzyża… Tak, tak, palenie książek jest stare jak same książki i wydaje się, że ma przed sobą kolosalną przyszłość.

Jarosław Jakubowski

pisarz, poeta, dziennikarz

Przyznam, że osobiście nigdy nie spaliłem żadnej książki, można więc powiedzieć, że piszę o czymś, o czym nie mam pojęcia. Nie wiem jak to jest – wrzucić tomiszcze do ognia i patrzeć, jak strona po stronie zżerają je płomienie. Co czuje ktoś, kto tak robi? Na przykład ksiądz, który w jednej z gdańskich parafii urządził palenie książek na tyłach kościoła. Nie tylko książek, ale też gadżetów takich jak parasolka z „Hello Kitty” czy drewniana maska. Duchowny poczytał trochę Biblię, powyjmował z niej pasujące mu urywki i już miał płomień w głowie. A od płomienia w głowie do prawdziwego płomienia droga krótka. Zapłonęło ognisko że hej, okładki i kartki zwijały się od żaru, uśmiech „Kitty” zetlał na popiół, Harry Potter spalił się w piekle ze wstydu za swoje niecne knowania.

Swego czasu w Bydgoszczy przy obelisku spalonej (nomen omen) zagłuszarki „Wolnej Europy” grupa mieszkańców sfajczyła egzemplarze gazet uznanych za wrogie. Ale wiadomo, gazeta to nie to, co książka, ledwie ją ogień liźnie i już zmienia się w chmurkę sadzy. Palenie książek ma inny ciężar gatunkowy, można powiedzieć, że to ekstraklasa palenia. Zwęglamy, unicestwiamy wytwory cudzej myśli, obcej nam i wrażej, osiągając złudzenie, że unicestwiamy samego przeciwnika, co myśli te sobie wymyślił. Być może też wierzymy, że z popiołów powstałych po spaleniu niesłusznych książek odrodzi się Feniks nowego, słusznego myślenia, które obrodzi nowymi, słusznymi tomami.

Biorąc pod uwagę wielość źródeł i kontekstów owej niesłuszności musielibyśmy przyjąć, że w zasadzie na Ziemi nie powinna ostać się żadna książka. Jestem w stanie wyobrazić sobie taki świat, w końcu kiedyś też nie było książek i ludzie jakoś sobie radzili. Wszystko zresztą na to wskazuje, że w pewnym punkcie swych dziejów ludzkość osiągnie stan absolutnego wyzerowania, włączając w to wytwory własnej myśli i ducha. Zanim to jednak nastąpi będziemy obserwować kolejne rozpalane ogniska.

Mam z tym pewien problem, bo należę do ludzi, którzy coś tam od czasu do czasu przeczytają. Nie pożeram książek, raczej je skubię niczym wróbelek, co nie zmienia faktu, że książki wydają mi się czymś równie naturalnym jak płatki kukurydziane z mlekiem na śniadanie. Staję właśnie wobec problemu nadmiaru książek w mojej domowej biblioteczce. Części będę musiał się pozbyć. Ale z których zrezygnować? Jakie wybrać kryteria? Nawet jeśli przyznam (a przyznam) wyższość Jarosławowi Iwaszkiewiczowi nad Janem Bolesławem Ożogiem, to przecież te wszystkie książki trafiły do mnie z jakiegoś powodu. Kto wie, czy nie będę musiał więc urządzić czegoś w rodzaju hospicjum dla tomów w fazie terminalnej. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zostaną przeczytane (niektóre wyglądają na nietknięte), ale wiem, że zasługują na spokojne i możliwie najdłuższe życie.

A w ogóle to nie palcie książek, tylko piszcie własne! Nic prostszego, znacznie głupsi od większości z Was piszą i nawet dobrze na tym wychodzą.