Felietony 29 wrz 2018 | Redaktor

Od końca XIX wieku tak zwane cywilizowane państwa zawierają umowy międzynarodowe, w których potępia się agresję. Nie tylko nagła napaść, ale nawet tradycyjne wypowiedzenie wojny przez jedno państwo drugiemu niesie konsekwencje prawne. Jeśli agresor wojnę wygra, zapewne nic mu nie grozi. Ale jeśli przegra, państwa zwycięskie wykorzystają fakt dokonanej przez niego agresji, aby uzasadnić nałożenie na agresora rozmaitych reparacji, okupacji i innych uciążliwości.

Marcin  Masny

publicysta, tłumacz i poeta,

współpracował m. in. z „Gazetą Bankową” i tygodnikiem „Niedziela”

W wielu umowach sojuszniczych występuje też klauzula, że sojusznik nie musi przyjść z pomocą państwu, które zaatakowało kogoś jako pierwsze. Z odsieczą przychodzi się sojusznikowi napadniętemu. Jak wiele w tej filozofii tkwi hipokryzji, dowodzi historia ostatnich kilku pokoleń. Jeżeli chcemy kogoś napaść, musimy zadbać o pretekst, albo sprowokować przeciwnika do zaatakowania. Kanclerz Bismarck wiedział, że jego Prusy są militarnie potężniejsze od Francji. Dlatego latem 1870 roku obraźliwą publikacją sprowokował Francję do wojny, którą Francja przegrała. Dalsze losy świata są dziejami prowokacji.

Prowokacja powinna robić wrażenie na opinii publicznej. Najlepiej, jeśli jest krwawa. Jeśli zatem chce napaść sąsiada, najwygodniej, jeżeli sam wymorduję trochę własnych współobywateli i zrzucę winę na państwo, które zamierzam najechać. Wyższy poziom obłudy osiągam, nie tylko mordując własnych współobywateli, ale też wymyślając lub tworząc sobie samego przeciwnika. Można powiedzieć, że wszyscy wiedzą, jak to działa. Świadomość wszechobecnej prowokacji jest bardzo rozpowszechniona. Można użyć tytułu ksiązki Józefa Mackiewicza jako motta epoki. Mamy oto „zwycięstwo prowokacji”. Brutalność skrywa się za szczytnymi hasłami, szczerość uchodzi za chamstwo, zamiast ciosu w twarz każdy musi raczej oczekiwać skomplikowanych manipulacji. Wielu obserwatorów kłamliwego postępu, głównie chrześcijan, w ostatnich dwóch stuleciach obnażało ten fałsz naszej epoki Wielkiej Rewolucji. Rujnowanie człowieka odbywa się pod hasłami miłości do człowieka. W imię dobra człowieka neguje się wszystko, co większe od człowieka, na przykład Prawo, które jest ponad nami.

W styczniu pozwoliłem sobie na tych łamach brutalnie oskarżyć tych, co wciąż mają prawa człowieka na ustach, a zwłaszcza prawa jednego człowieka – własne prawa. Benedykt XVI wręcz sprzeciwiał się tym, którzy odcinają je od prawa naturalnego. Benedykt XVI ma – jak wiemy – swoją wizję ciągłości zarówno Kościoła, jak i ludzkiej myśli. W ONZ powiedział w 2008 roku: W tym roku „przypada sześćdziesiąta rocznica uchwalenia Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Dokument ten był owocem zbieżności tradycji religijnych i kulturowych, którym przyświecało wspólne pragnienie usytuowania osoby ludzkiej w sercu instytucji, praw i działań społeczeństwa (…) Prawa ludzkie coraz bardziej przedstawiane są jako wspólny język i gleba etyczna stosunków międzynarodowych. (…) Prawa te oparte są na prawie naturalnym, wpisanym w ludzkie serca i obecnym w różnych kulturach i cywilizacjach. Usunięcie praw człowieka z tego kontekstu oznaczałoby zawężenie ich zakresu i ustępstwo wobec koncepcji relatywistycznej, zgodnie z którą znaczenie i interpretacja praw byłyby zmienne, a ich powszechność byłaby zanegowana w imię odmiennych kontekstów kulturowych, politycznych, społecznych czy wręcz religijnych”.

Prawa człowieka są uprawnieniami, zwłaszcza zaś uprawnieniami jednostki wobec władzy publicznej. Prawo naturalne jest natomiast prawidłowością i nakazem moralnym. W istocie zatem można wywodzić prawa człowieka z prawa naturalnego. John Locke w XVII wieku był przekonany o istnieniu boskiego prawa naturalnego i o naturalnych uprawnieniach jednostek ludzkich, z natury wolnych. Jego wizja przetrwała w podstawach prawa amerykańskiego. Bardzo szybko jednak koncepcja praw człowieka oderwała się od przeświadczenia o nadrzędnym prawie. Ciągłość została zerwana. Dziś ludzkość, począwszy od Europy, indoktrynowana jest hasłem: „Masz prawo”. A jednocześnie oświecone elity coraz bardziej ograniczają wolności swoich trzódek, podglądając je, podsłuchując, osaczając milionem niezrozumiałych przepisów, rozbijając rodziny, odbierając dzieci, rabując coraz wyższymi podatkami, odbierając owoce ich pracy, gwałcąc sumienia i prywatność, deprawując, terroryzując strachem przed terrorystami.

 Artykuł opublikowany w wydaniu „Tygodnika Bydgoskiego” z 6 września 2018 roku.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor