Historia 16 cze 2019 | Redaktor
Widzę ich na cmentarzu, ale myślę o ich pięknym życiu

fot. Anna Kopeć

Nie zrobili nic zasługującego na karę śmierci – mówi stanowczo dr Alicja Paczoska-Hauke o większości więźniów politycznych pochowanych na cmentarzu przy ul. Kcyńskiej. W Urzędzie Wojewódzkim opowiadała o pracach, które mają doprowadzić do ich identyfikacji i ponownego pochowania z honorami.

Dr Alicja Paczoska-Hauke/fot. Anna Kopeć

Na bydgoskiej „Łączce” – bo tak mówi się o kwaterach więziennych cmentarza komunalnego przy ul. Kcyńskiej – specjaliści z IPN i wolontariusze powracają co jakiś czas, szukając miejsc pochówków więźniów politycznych z lat 1945–1956. 

Za tego typu ekshumacje w całej Polsce odpowiada Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN, kierowane przez prof. Krzysztofa Szwagrzyka. Dwa i pół roku temu propozycję dołączenia do zespołu dostała dr Alicja Paczoska-Hauke z bydgoskiej delegatury Instytutu. – Nie od razu powiedziałam „tak”, bo przyzwyczaiłam się do spokojniejszej pracy w archiwum – przyznaje badaczka – jednak po namyśle stwierdziłam, że warto spróbować i zrobić coś dobrego. 

Był to pierwszy krok do przeprowadzenia poszukiwań również w Bydgoszczy. 

Pod osłoną nocy 

Jak tłumaczy dr Hauke, członkowie podziemia niepodległościowego ginęli w całym regionie kujawsko-pomorskim, ale to właśnie w Bydgoszczy od 1945 roku mieścił się Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, i tu procesy mieli dowódcy głównych działających po wojnie oddziałów. – I tutaj ginęli – mówi. 

Ponadto z księgi pochowków wynika, że na Kcyńską przywożono także więźniów z Potulic, Inowrocławia, najczęściej, jak podkreśla dr Hauke, kiedy „okoliczności śmierci były co najmniej niejasne”. Miejsc pochowków oczywiście nie oznaczano. 

Po 1989 roku Światowy Związek Żołnierzy AK ufundował na Kcyńskiej symboliczną mogiłę, zlokalizowaną w pobliżu wejścia, przy murze. – Chcieli w ten sposób upamiętnić to, co pod osłoną nocy działo się na tym cmentarzu – tłumaczy pracowniczka IPN. Jednak w rzeczywistości skazańców nie chowano w tym miejscu, ale w kwaterze więziennej: 3.2 i 3.1, niedaleko kaplicy, również w pobliżu głównego wejścia, ale po drugiej stronie. 

Kwatera 3.2 pełniła funkcję kwatery więziennej do 1954 roku – to właśnie tu trafiały prawie wszystkie osoby skazane na śmierć przez rozstrzelanie. Chowano tu jednak nie tylko więźniów politycznych, ale także Niemców i tych, którzy otrzymali wyroki za współpracę z okupantem, a także przestępców skazanych za „pospolite” zbrodnie. – Po tylu latach, kiedy nie wiadomo, w którym rzędzie należy szukać, oddzielić jednych od drugich jest bardzo trudno – tłumaczy problemy swojej pracy dr Hauke. 

Do kwatery 3.1 trafiali natomiast często ci, którzy zmarli w więzieniach od chorób czy w wyniku wypadków. 

Księgi milczą, ale wymownie 

Jak zatem odnaleźć skazanych na tym obszarze? Głównym źródłem – niestety wybiórczym – są księgi cmentarne. – W przypadku przedstawicieli polskiego państwa podziemnego bardzo często notowano: nieznany mężczyzna, NN. Dopiero w drugiej poł. 1946, kiedy odbywały się procesy pokazowe, odważono się wpisywać nazwiska, ale nie była to reguła – mówi dr Hauke. 

Mimo to księgi, nawet jeśli nie mówią czegoś wprost, dają „podpowiedzi”.

 – Zwróciłam uwagę, że osoba, która prowadziła księgę, przeskakiwała o jedną kratkę. Co się stało 17 stycznia 1946 roku, że grabarz nadawał kolejne numery, ale nie wpisał ani numeru grobu, ani nazwiska? – zastanawiała się badaczka. 

Okazało się, że tego dnia w więzieniu zostało rozstrzelanych pięciu członków AK z powiatu lipnowskiego, należących do oddziału Ryszarda Buczkowskiego „Tarzana”. Nie ma jednak żadnej wskazówki, w której części kwatery mogą znajdować się ich szczątki. – Niestety, prawdopodobnie kiedy już utworzymy kwaterę Żołnierzy Niezłomnych, będzie musiała znaleźć się na niej także mogiła poświęcona tym, których nie odnaleźliśmy – mówi doktor Hauke. 

Zespół ma jednak na swoim koncie sukcesy. W marcu badaczom udało się znaleźć szczątki grupy dezerterów z wojska ludowego, pochodzących z Kresów Wschodnich, dawnych żołnierzy AK. Groziło im zatrzymanie i wywózka na Wschód, zdecydowali się więc na życie partyzanckie. Podczas przesłuchania, jak opowiada pracowniczka IPN, indagowani, jak długo chcieli prowadzić życie „w lesie” i czemu nie skorzystali z amnestii, odpowiadali, że nic o niej nie wiedzieli, zresztą – i tak by się bali. 

Kiedy udaje się dotrzeć do szczątków, pozostaje jeszcze identyfikacja, a do tej konieczne jest pobranie materiału genetycznego od krewnych. Trzeba ich więc znaleźć, a niekiedy także – przekonać... – Historia Żołnierzy Wyklętych jest zmanipulowana, wciąż brakuje solidnych opracowań, które nie będą ani ich wybielać, ani dorabiać im czarnej legendy – mówi dr Hauke. Na przykładzie grupy z Kresów dobrze widać, że uprzedzenia zakorzenione są dość mocno. 

– Ku memu zaskoczeniu, bratanek jednego z nich nie chciał mi przekazać materiału genetycznego. Stwierdził, że owszem, jest jego krewnym, ale skoro siedział w więzieniu, to widocznie na to zasłużył – relacjonuje. 

Dodaje, że potrzeba zobiektywizowanego spojrzenia na tych i im podobnych ludzi. – Nie mówię, że wszystko, co robili, zasługuje na stawianie pomników – nie, ale z pewnością nie zasługiwali też na karę śmierci – jest przekonana dr Hauke. – Działania rekwizycyjne, które podejmowali, były podyktowane koniecznością życiową. Zabierali broń, mundury, żywność – to były jedyne akcje, jakie prowadzili. Zabili też jednego żołnierza sowieckiego, i być może to wpłynęło na to, że otrzymali taki wyrok. 

Pierwsze odkopywanie 

Bydgoska delegatura IPN pierwszą próbę odnalezienia szczątków skazańców podjęła wiosną 2017 roku. We wskazaniu miejsca pochówku Ludwika Augustyniaka, Tadeusza „Ośko” i Floriana Dutkiewcza, bo na ich odnalezienie liczyła wówczas dr Hauke, bezcenna okazała się pomoc świadka. Dzięki doniesieniom medialnym zgłosił się do niej krewny Augustyniaka z Poznania. Okazało się, że dysponuje notatkami jego żony, w których pisała o swoich poszukiwaniach tej mogiły, oraz zdjęcia miejsca pochówku, którego się domyślała. 

Rodziny trzech straconych żołnierzy, dzięki dotarciu do kapelana, przekupieniu grabarza, parę tygodni po egzekucji odkryły, co stało się z ciałami. – O to miejsce w miarę możliwości dbali, dopóki żyli: rodzice Ośki, żony Augustyniaka i Dutkiewicza i jego dzieci. Celowo stawiali tam zdjęcie Augustyniaka w pełnym mundurze wojskowym, żeby ludzie, którzy obok stawiali znicze, pamiętali, że tam są żołnierze, że ta mogiła nie powinna ulec likwidacji. To był cud, że tak się stało, że nikt nigdy nie zrównał jej z ziemią, mimo że nie była opłacona – mówi dr Hauke. 

Dzięki materiałom świadka była już prawie pewna sukcesu – i związanych z pierwszym, kolejnych odkryć. – Wiedziałam, że jeśli nam się uda i znajdziemy szczątki trzech osób, to to będą właśnie oni. Dla mnie to było o tyle istotne, że po lewej i prawej stronie będą następni. Najwięcej osób w Bydgoszczy rozstrzelano właśnie w 1946 r., to są zbiorowe mogiły – tłumaczy. 

Straszny widok i straszna historia 

Z tą wskazówką, poszukiwania z udziałem archeologów i wolontariuszy odbyły się w czerwcu 2018 roku. Szczątki, które odkryli, jak mówi dr Hauke, „dla wszystkich były wstrząsem”. – Pokazały, jak z antykomunistami obchodziła się władza ludowa. Widok był straszny. Okazało się, że te ciała zostały rzucone w kompletnym nieładzie, jeden na drugiego – mówi historyk. – Poznałam historie tych ludzi bardzo dokładnie i jest mi trudno widzieć ich przez pryzmat zdjęć [z mogiły], znam raczej ich piękne wcześniejsze życie – dodaje. 

Dutkiewicz i Augustyniak byli powstańcami wielkopolskimi, przedwojennymi oficerami Wojska Polskiego, walczyli nad Bzurą. Wszyscy trzej natomiast byli żołnierzami Armii Krajowej, po wojnie działali w podziemiu antykomunistycznym. Tadeusz Ośko walczył w AK na Lubelszczyźnie. – To niesamowita postać. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to na jego życiorysie osnuto komedię „Pułkownik Kwiatkowski”, bo występuje nadzwyczajna zbieżność – opowiada dr Paczoska-Hauke. 

Ośko, wizytując posterunki MO w Bydgoszczy, natknął się na grupę aresztowanych AK-owców, wśród których byli właśnie Dutkiewicz i Augustyniak. Doprowadził do ich uwolnienia, ale zastrzeleni przy tym zostali trzej milicjanci. – Obstawali przy tym, że muszą ich oddać pod sąd polowy Armii Czerwonej. Nie chciał się zgodzić, bo wiedział, jaki los ich czeka. Poprosił o rozkaz, w którym po rosyjsku było napisane „faszystów polskich rozstrzelać”. Próbował polubownie się z tym milicjantem dogadywać, a kiedy nie chcieli się zgodzić, podjął decyzję, że trzeba ich zastrzelić. To była straszna tragedia – przyznaje dr Hauke. Rozegrała się w kamienicy przy ul. Śniadeckich w lutym 1945 roku. Augustyniak, Dutkiewicz oraz Ośko zostali złapani, a w 1946 roku – skazani i straceni. Jak dodaje dr Hauke, losy pozostałych także były tragiczne: jeden aresztowany później, rzekomo popełnił samobójstwo, dwaj kolejni także zginęli w niejasnych okolicznościach w więzieniach. Przeżył tylko jeden, który zgodził się na współpracę z UB. – Wyrok śmierci, który wydało NKWD, de facto udało się zrealizować – mówi badaczka. 

Pokazuje też zdjęcie żony Tadeusza Ośki. Poznali się w makabrycznych okolicznościach po jego przybyciu do Bydgoszczy. – Uratował ją od gwałtu, zastrzelił Rosjanina, który ją napadł – opowiada dr Hauke. 

Spotykali się. Gdy został aresztowany i skazany, zdecydowali się na ślub, licząc, że uda się uzyskać prawo łaski. By je uzyskać, panna młoda pojechała do Warszawy, do Bolesława Bieruta. Niestety, kiedy wróciła do Bydgoszczy, było już po egzekucji. 

Tożsamość Augustyniaka, Dutkiewicza i Ośki została już potwierdzona, a członkowie ich rodzin otrzymali noty identyfikacyjne podczas, zwyczajowej w takich przypadkach, uroczystości w Belwederze. 

Szczątki, zarówno zidentyfikowanych, jak i czekających na identyfikację, przechowywane są w Warszawie. 

Z milicji do partyzantki 

By zostać skazanym na karę śmierci, nie trzeba było mieć za sobą akcji takiej jak ta, która stała się przyczyną aresztowania i skazania Ośki. Do wyroku skazującego, jak w przypadku Antoniego Godziewskiego, starczyła partyzancka przeszłość. 

– Wśród moich poszukiwanych jest bardzo wiele osób, które miały epizod służby w milicji. To specyfika Pomorza: zgodnie z rozkazami żołnierze AK wchodzili na tym terenie w struktury milicji. Mieli patrzeć komunistom na ręce, byli wtyczkami – tłumaczy badaczka. Antoni Godziewski do milicji wstąpił jednak „normalnie”, ale gdy zobaczył, na czym ma polegać służba, zdezerterował. Przyjechał do rodziny w Bory Tucholskie, z myślą o rozpoczęciu tu nowego życia. Natknął się na oddziały majora Łupaszki, i przystąpił do nich. 

Został złapany i choć przyznał się do, jak wymienia dr Hauke, rozbrajania posterunków, rekwizycji żywności w sklepach należących do PPR-owców i wymierzania kary chłosty – otrzymał wyrok śmierci. – Nie był osobą pierwszoplanową, tylko człowiekiem z drugiego szeregu. Niemniej dla przykładu władza ludowa uznała, że trzeba go surowo ukarać – opowiada pracowniczka IPN. 

Podobnie było w przypadku Tadeusza Stankiewicza, ps. „Ćwiek”. Pochodził z Wileńszczyzny, został skazany za przynależność do grupy, której celem było m.in. uwolnienie więźniów politycznych z Koronowa. Potwierdzenie jego tożsamości wydaje się w tej chwili niemożliwe. – Nie mamy materiału genetycznego – wiąże się to z tym, że w Polsce żyje obecnie 18 tysięcy osób, które noszą nazwisko Stankiewicz. Trafienie do ewentualnej rodziny graniczy z cudem – tłumaczy dr Hauke. – Czynimy starania, uruchamiamy portale społecznościowe, zostanie przekazana informacja do Wilna, ale prawdopodobnie pochowamy go jako nieznanego żołnierza. 

Skazali brata i siostrę – bo nie doniosła

Jeszcze mniejsze niż oni przewinienia wobec władzy komunistycznej miał Zbigniew Rostek, skazany za szpiegostwo. Był dowódcą grupy młodzieży z Inowrocławia, Gniewkowa, Torunia. Namawiał młodych do rozdawania ulotek antykomunistycznych, zbierania materiałów, które mógłby później przewieźć za granicę, gdzie miał kontakt z SN. 

Za swoją działalność został skazany na 15 lat, po próbie ucieczki wyrok zaostrzono: został rozstrzelany. – W tym samym czasie umiera jego 18-letnia siostra, skazana na pięć lat za to, że nie doniosła na brata do UB. W więzieniu zachorowała i umarła – opowiada dr Paczoska-Hauke. 

Mogiły Rostka jako pierwsi szukali jego koledzy, kiedy już sami wyszli z więzienia. Obecnie trwają badania identyfikacyjne. 

Doktor Hauke ma nadzieję, że wiedzę o osobach takich jak Rostek uda się upowszechnić. – To ciekawa postać dla młodzieży. Nie prowadził działalności zbrojnej, z komunizmem walczył pokojowymi metodami – mówi. Liczy też na to, że dzięki staraniom Instytutu zostanie zrehabilitowany. – W sądach nadal pokutuje przekonanie, że jak ktoś przekazuje informacje o tym, co się dzieje w kraju, to jest szpiegiem i nie uznają tego za działalność niepodległościową – tłumaczy.

Rodzina czeka na efekty

 Jak dotąd nie udało się zidentyfikować żołnierzy, którzy zginęli podczas największej egzekucji w Bydgoszczy, 4 września 1946 roku. Zabito wówczas ośmiu partyzantów z oddziału Leona Mellera „Jędrusia”, przeważnie młodych mężczyzn – najstarszym ze skazańców był Jan Pirecki, rolnik, który udzielał im schronienia. 

Ze źródeł wynika, że zostali pochowani w jednej mogile, jednak w miejscu poszukiwań archeolodzy znaleźli – wymieszane – szczątki zaledwie czterech osób. – Prawdopodobnie grabarz, który dokonywał w tym miejscu pochówków w 1982 roku, natknął się na skupisko wielkiej ilości kości i porozdzielał je w dwa, trzy skupiska luźnych kości ludzkich i pochował obok. Musimy w to miejsce jeszcze wrócić – zapowiada badaczka. Jednak, by szczątki mogły zostać pochowane imiennie, trzeba by badaniom poddać każdą kość, a to duże koszta, może więc okazać się to niemożliwe. 

Doktor Hauke tłumaczy, że często to dzięki pracom IPN rodziny – zwłaszcza osób z mniejszych miejscowości – dowiadują się, że ich bliscy spoczęli właśnie na cmentarzu w Bydgoszczy. – Szukali informacji o nich w rozmaitych urzędach. Często te osoby do dzisiaj nie mają wystawionego aktu zgonu – mówi dr Paczoska-Hauke. 

Straceni przeważnie nie zdążyli założyć własnych rodzin, są jednak wyjątki. – Czasem ich dzieci jeszcze żyją i czekają na efekty naszych prac – opowiada. Tak jest właśnie w przypadku córki Henryka Chabiery, z grupy „Jędrusia”. 

Zginęli w więzieniu i tu zostali 

Prace na bydgoskiej „Łączce” to obecnie priorytet, dr Paczoska-Hauke wie jednak, że niektórych skazanych pochowano w innych miejscach. Prawdopodobnie na dawnym cmentarzu ewangelickim lub na terenie więzienia. – Dotyczy to dziesięciu żołnierzy AK, którzy moim zdaniem zasługują na upamiętnienie – tłumaczy badaczka. 

W oparciu o badania wytypowała też osoby, które według niej w kwaterze Niezłomnych nie powinny się znaleźć. – Stefan Stachowski z oddziału NSZ moim z dniem brał udział w mordzie ludności ukraińskiej – tłumaczy. – Nie czuję się przekonana do tego, by został pochowany z honorami, nawet jeśli był związany ze strukturami Polskiego Państwa Podziemnego. 

Dodaje także, że praca w Biurze Poszukiwań jest dla niej istotna nie tylko pod względem historycznym. – To dla mnie bardzo ważne doświadczenie, uczące mnie tego, jak bardzo kruche i krótkie jest ludzkie życie, jak łatwo oskarżyć drugiego człowieka o coś, czego nie zrobił, szafować przy tym nawet wyrokiem śmierci – mówi. – Dla mnie obcowanie ze szczątkami ludzi, których życiorysy znam, jest wyzwaniem, żeby dokonywać właściwych wyborów, swoje życie godnie przeżyć, żeby go nie marnować, bo drugiego już nie będzie. l 

Na podstawie nagrania z wykładu

oprac. Marta Kocoń 

Wykład dr Alicji Paczoskiej-Hauke 

„Prace poszukiwawcze ofiar komunizmu na cmentarzu przy ul. Kcyńskiej w Bydgoszczy”

odbył się 3 czerwca w Kujawsko-Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim

w ramach spotkana Klubu „Grota”. 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor