Komentarze 21 lis 2020 | Redaktor LuPa
11 listopada – święto, którego niestety nie fetowaliśmy [ANALIZA]

Marsz Niepodległości, 2019 r./ Andrew J. Kurbiko, Wikipedia, lic. CC BY-SA 4.0

W natłoku ważnych wydarzeń i gąszczu medialnych tematów zastępczych, kompletnie umknęło nam Narodowe Święto Niepodległości. Media mówią o nim głównie przez pryzmat wydarzeń, do których doszło na Marszu Niepodległości. Nie ma w Polsce poważnej debaty o samej idei niepodległości, choć powinien to być dziś temat numer jeden.

Dawno nie byliśmy świadkami smutniejszego 11 listopada. Puste, ciche ulice, na budynkach nieliczne flagi, brak także dekoracji godnych Święta Niepodległości. Skromne delegacje oficjeli wraz z fotoreporterami realizowały program obchodów i krążyły ze świtą pomiędzy kolejnymi pomnikami, placami i tablicami. Nikt nie przebrał się za Piłsudskiego, nikt nie śpiewał hymnu razem z wojskową orkiestrą. 

Powód takiej szarej rzeczywistości wydaje się oczywisty – koronawirus. To jednak wytłumaczenie zbyt banalne. Wystarczyłyby przecież drobne gesty. Ot, choćby ubranie Przechodzącego przez rzekę w narodowe barwy. Na taki pomysł ktoś w ratuszu owszem, wpadł – ale nie 11 listopada, pięć dni później w tzw. Dzień Tolerancji. Symbol naszego miasta ubrano w tęczowe barwy, a nie biało-czerwone, choć okazja ku temu była wyborna. Sprawa tylko z pozoru jest drobna. To jawny element polityki symbolicznej, tak ważnej na froncie światopoglądowej wojny, która toczy się w Polsce. Sytuacja win–win. Nie dość, że prezydent Bydgoszczy ucieszył partyjnych kolegów swoją postępową postawą, to jeszcze mógł obwieścić z dumą na Facebooku: „Bydgoszcz jak Londyn, Nowy Jork i Madryt”. I tak, za cenę produkcji tęczowego t-shirta, wywalczyliśmy awans do światowej ekstraklasy. Szkoda, że graliśmy w niej tylko ten jeden dzień i to w dodatku jedynie w wyobrażeniu nielicznych użytkowników social mediów.

PiS, PO, jedno wydarzenie
Smutne obrazki widzieliśmy także w Warszawie. Oficjalne obchody ograniczono z przyczyn sanitarnych do absolutnych formalności pod najważniejszymi miejscami pamięci. W tej sytuacji oczy całej medialnej Polski zwrócone były na Marsz Niepodległości. Jego tegoroczna edycja zdecydowanie odbiegała od imprezy sprzed roku czy dwóch. W setną rocznicę odzyskania niepodległości marsz był prawdziwie pokojowym biało-czerwonym pochodem i stanowił dla władzy tak łakomy kąsek, że przed 11 listopada czyniono kroki, aby przejąć nad nim kontrolę. To rzecz jasna się nie stało, ale rok później, rok temu, marsz także był wyjątkowo liczny, pokojowy i fotografowali się na nim politycy partii władzy.

W tym roku było inaczej. Marsz, a właściwie oficjalnie rajd, choć nie został zarejestrowany – tak właśnie w praktyce wygląda od kilku tygodni prawo zgromadzeń publicznych – nawiązał do obrazków i wydarzeń, które obserwowaliśmy w czasach rządów PO.

Rajd nie udał się z trzech powodów. Po pierwsze – część najbardziej zagorzałych uczestników nie chciała rezygnować z przemarszu. Bogatsi o lekcję ze Strajku Kobiet, wiedzieli, że policja nie podejmuje interwencji w trakcie zorganizowanych „spontanicznych spacerów”. Po drugie – setki samochodów, które przyjechały do stolicy, były przez policjantów kierowane na boczne ulice. Kierowców wprowadzono w błąd i nie mogli dostać się na trasę rajdu. To fakt bezsporny, potwierdzony licznymi nagraniami. Trzecim powodem klapy jest fakt, że do Warszawy przyjechało dużo mniej niż zwykle „normalnych ludzi” i „rodzin z dziećmi”, że pozwolę sobie na taką generalizację. I właśnie z tego powodu, dużo bardziej niż zwykle był widoczny element nie tyle patriotyczny, narodowy czy radykalny, lecz po prostu wulgarnie głupi. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Cokolwiek ludzie z małpką i flagą w rękach mieli wypisane na koszulkach, jak głośno krzyczeli i jak wysoko machali flagami – niegodni byli tego święta i sprawy wielkiej Polski, która przyświeca organizatorom.

W tym nielegalnym wielotysięcznym tłumie, oprócz grupek pseudokibicowskich, były także widoczne grupki policyjnych „tajniaków” oraz liczne oddziały szturmowe, czekające tylko na sygnał do działania. Policjantów, którzy w ostatnich tygodniach byli niemalże bezczynni, choć lżono ich i atakowano na protestach kobiet i środowisk LGBT. Policjantów, którzy na kilka dni przed marszem dostali zielone światło na podejmowanie interwencji. Z połączenia tych kropek nic dobrego nie mogło wyjść. Wyszło to, co oglądaliśmy na paskach swoich telewizorów. Obrazki dobrze znane z czasów rządów PO. Pożary, bójki, ranni, pałki i broń gładkolufowa w użyciu. Historia zatoczyła koło.

Przyćmiona jubilatka
Chichotem historii jest natomiast fakt, że w Święto Niepodległości o tej wielkiej wartości, okupionej krwią milionów Polaków, nie rozmawialiśmy. Media zaproponowały wiele innych tematów. Dzieje się dużo. Mamy szczyt pandemii, rekordy zarażeń i setki zmarłych dziennie. W USA media wybrały już prezydenta, a obecnego ramię w ramię z wielkimi korporacjami zwyczajnie bojkotują. UE zakupiła szczepionkę koncernu Pfizer, którego prezes po ogłoszeniu historycznego sukcesu sprzedał udziały w firmie. W Polsce wyjaśniamy od tygodnia zajścia z 11 listopada. PO chce delegalizacji Marszu Niepodległości. Dla równowagi Kaja Godek chce delegalizacji Marszu Równości. Kardynał Stanisław Dziwisz unika mediów po reportażu, z którego wynika, że tuszował pedofilię w Kościele. Rusza debata na temat świętości Jana Pawła II. I kolejna, na temat dotacji dla artystów i celebrytów. Roman Giertych publikuje fragment rozmowy Adama Hofmana z Leszkiem Czarneckim. Strajk Kobiet dogorywa. W sieci spadek aktywności „piorunów” o 97 proc., a na ulicach pojedyncze protesty tych najbardziej radykalnych grup, skupionych pod sztandarami lewicy, opozycji, KOD, działaczy LGBT. Nieprzypadkowo pisałem o tych protestach dwa tygodnie temu jako o „wojnie, do której na szczęście nie doszło”. Dziś także nieprzypadkowo piszę o „święcie, którego niestety nie fetowaliśmy”.

Rozumiem, że przejadły się lekcje historii. Nie rozumiem jednak, dlaczego w przestrzeni publicznej nie ma miejsca na porządną debatę o samej idei niepodległości. I to w momencie szczególnym, kiedy jej losy ważą się niemalże na naszych oczach.

Niepodległa tu i teraz 
Niemiecka prezydencja naciska na zakończenie prac nad budżetem UE na najbliższą „sześciolatkę”, a także nad ramami tzw. Funduszu Odbudowy. W tym wielkim porozumieniu, które zdefiniuje realny kształt i kompetencje Wspólnoty, proponuje się powiązanie przyznania pieniędzy z praworządnością. Idea jest ze wszech miar godna i pożądana. Historia uczy jednak, że wzniosłymi ideami i troską o bezpieczeństwo tłumaczono zwykle ograniczenie wolności i niepodległości. I z taką ingerencją mamy tu niewątpliwie do czynienia.

Urzędnicy z Brukseli chcą zagwarantować sobie nie tylko nieograniczoną władzę nad wielkimi pieniędzmi, na które jako Polacy się przecież zrzucamy. Chcą także uznania nowej kompetencji, nieprzewidzianej w żadnym z Traktatów Europejskich. A z uzyskanego w taki sposób przywileju chcą stworzyć finansowy bat na niepokornych – „zagłodzić finansowo Polskę i Węgry”, cytując Katrinę Barley, wiceprzewodniczącą Parlamentu Europejskiego. Nie dziwota, że gdy na stole leżą wyjątkowo duże i potrzebne pieniądze, większość państw pokornie godzi się na nowe reguły gry – nawet jeśli same mają problem z praworządnością. Bo czy wolni od tego są Hiszpanie, Włosi, Francuzi i sami Niemcy? Bynajmniej! Jednak wedle aktualnie obowiązującej linii politycznej Brukseli tylko dwa państwa w Europie mają z praworządnością problem – Polska i Węgry. Można więc było przewidzieć, że zawetują porozumienie budżetowe UE.

Wciąż też nie znamy odpowiedzi na pytanie, czym w istocie jest dla organów UE praworządność i przede wszystkim – kto i na jakich zasadach będzie o jej kryteriach decydował i jak ją weryfikował. Biorąc pod uwagę te wielkie niewiadome, oraz oczywiste zagrożenia wynikające z przystąpienia do porozumienia, Polska powinna dziś toczyć merytoryczną debatę o niepodległości.

Zamiast tego media serwują nam przyciężkawą papkę tematów co najmniej drugoplanowych. O budżecie UE informuje się dość prostacko, biorąc pod uwagę skomplikowaną materię sprawy. Z jednej strony próbuje się sprowadzić wszystko do absurdu, sugerując, że aktualnie rządzący po prostu nie lubią UE i prowadzą kraj do Polexitu. Lansowane jest chwytliwe hasło, że to 25:2, to takie nowe 27:1. Izolacja, marginalizacja, nacjonalizacja, putinizacja – słowem „średniowiecze” i zaprzaństwo. Z drugiej strony mamy odtrąbienie sukcesu, jakim jest zatrzymanie imperialistycznych planów Brukseli i Berlina. Rzeczowej debaty na temat zasadności weta – skądinąd demokratycznego środka stworzonego przez samą UE, z którego Polska ma pełne prawo skorzystać – zabrakło.

Arcyważny temat niepodległości i jej istoty nie znalazł racji bytu w podzielonym społeczeństwie, które stoi na barykadach plemiennej wojny. Tak wygląda Polska końca 2020 roku. Nie mamy powodów do świętowania. Obyśmy mieli powody do fety w następnych latach. 

 

Redaktor LuPa

Redaktor LuPa Autor

ByWalec