Teatr Polski 17 lut 2019 | Redaktor

Byłem na premierze spektaklu „Trump i pole kukurydzy” autorstwa Artura Pałygi i w reżyserii Pawła Łysaka. Na tym powinienem zakończyć, bo przyjąłem zasadę, że nie recenzuję produktów kolegów po fachu.

     

Jarosław Jakubowski

pisarz, poeta, dziennikarz

O samym przedstawieniu wspomnę tyle, że było w nim dużo zagadnień, a nawet jeszcze więcej, jak to teraz w modzie jest. Ale napiszę jeszcze co nieco, bo byłem też na popremierowym bankiecie. Często, może nawet coraz częściej, ciekawsze rzeczy dzieją się na bankietach właśnie, niż na scenie.

Najpierw głos zabrał dyrektor Łukasz Gajdzis, który podziękował obecnemu na premierze prezydentowi Rafałowi Bruskiemu za to, że – jak się wyraził – mogą w tym teatrze robić właśnie takie spektakle. Paweł Łysak dorzucił jeszcze do pieca, wyrażając radość z tego powodu, że po ostatnich wyborach lokalnych udało się utrzymać „bastiony” takie jak Bydgoszcz czy jego rodzinna Warszawa, choć – jak dodał – wciąż zdarzają się ingerencje cenzury. Powiedział to, przypomnijmy, dyrektor Teatru Powszechnego, w którym regularnie grana jest „Klątwa”, spektakl gdzie obok licznych antykatolickich elementów jest scena zbiórki pieniędzy na opłacenie zabójcy Jarosława Kaczyńskiego. Czy ktoś to dzieło zdjął z afisza? Ale piszę o tym na marginesie, bo na scenę bankietu wkroczył sam on, włodarz miasta, i zapowiedział, że dopóki on tu rządzi, teatr będzie działał swobodnie. Dodał też rubaszny żarcik o „Trumpie buhaju”, nawiązując do treści premierowej sztuki.

Atmosferka zrobiła się tak wolnościowa i prodemokratyczna, że gdy prawicowa radna zadała pytanie, o co chodzi z tymi bastionami, została z miejsca uciszona przez wzmożone rewolucyjnie panie w wieku balzakowskim. Wszystko to działo się w obskurnej i nieremontowanej od lat budzie zwanej Teatrem Polskim. I jakoś tak od razu bydgosko się poczułem, swojsko-przaśnie, choć przecie z tyłu głowy miałem, że doświadczam na własnej skórze realiów jednego z bastionów wolności w tym królestwie opresji i cenzury. Przyznam ze wstydem, że zastanawiać się zacząłem, czy mecenas wolności Bruski zgodziłby się na wystawienie sztuki o nim samym, więc o białym facecie mającym władzę, który używa teatru do swojej wojenki ideologicznej, ergo – do budowania własnej pozycji politycznej? Ale natychmiast skarciłem sam siebie za tę niedorzeczność. Przecież nikomu nie wpadnie do głowy pomysł tak kłamliwego przedstawienia! A kysz, maro nieczysta!

Mają lokalni władcy swój teatr i mają publikę, która im głośno klaszcze. Mają też majstrów, którzy im „wszystko napiszą” i wyreżyserują na dokładkę. Innego teatru w zasadzie nie uświadczysz. Łysak na bankiecie przekonywał mnie, że teatr z samego założenia musi być lewicowy, bo teatr zawsze staje okoniem wobec systemu. Czyżby? Ja widzę, że obecny teatr pełnymi garściami z tego systemu czerpie. Sztuka „prawicowa”, zdaniem reżysera, taka która chce utrwalać status quo, a nie je burzyć, skazana jest na porażkę. Ale to fałszywa dychotomia. Fałszywa, choć przynosząca wymierne korzyści jej koryfeuszom. Zapewnia też regularne dostawy samozadowolenia bastionom Nowego Wspaniałego Świata, który jest stary jak grzech pierworodny.

Nie wiem, jaka dychotomia jest prawdziwa, ale mam swoją, która mnie jeszcze nie zawiodła, mianowicie dzielę teatr na dobry i zły. Dobry to taki, który mnie dotyka i który ze mną rozmawia na tematy dla mnie najważniejsze. Zły to cała reszta, która w zasadzie jest większością. Dlatego między innymi zająłem się pisaniem sztuk teatralnych, choć dla pieniędzy i sławy też, żeby było jasne.

Jarosław Jakubowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor