Wydarzenia 26 sie 2017 | Magdalena Gill
Nowy prowincjał duchaczy: Polska to też busz, choć innego rodzaju

– Na misjach w Senegalu spędziłem 14 lat. Do Polski przyjechałem na urlop sabatyczny. We wrześniu miałem wracać do Afryki... - opowiada o. Marek Myśliński/fot. Materiały Zgromadzenia Ducha Świętego

– Po kryzysie musimy odbudować prawdziwy wizerunek duchaczy – wspólnoty modlącej się, braterskiej, która głosi Chrystusa i przygotowuje młodych do pójścia aż na krańce ziemi – mówi nowy prowincjał Zgromadzenia Ducha Świętego w Bydgoszczy.

Ojciec Marek Myśliński/fot. Mat. pryw.

Magdalena Gill: Co jest w tej chwili najważniejsze dla nowego prowincjała duchaczy?
Ojciec Marek Myśliński: Na pewno odbudowanie ducha wspólnotowego w naszym zgromadzeniu. Hasłem naszej XV kapituły było: „Rozpalić na nowo charyzmat Boży”. Jeżeli każdy z nas będzie potrafił rozpalić charyzmat w swoim sercu, a wszyscy będziemy potrafili rozpalić go w swoich wspólnotach, to będziemy nim także emanować na zewnątrz. I to jest chyba najważniejsze, żebyśmy odbudowali prawdziwy wizerunek duchaczy – wspólnoty modlącej się, braterskiej, która po to jest na ziemiach polskich, by głosić Chrystusa i przygotować młodych ludzi do pójścia aż na krańce ziemi. My duchacze jesteśmy posłani do tych, dla których Kościół z trudem znajduje swoich pracowników – do opuszczonych, zostawionych na peryferiach. Nasz charyzmat wspaniale wpisuje się w nauczanie papieża Franciszka. Jeżeli nowy duch zstąpi na nasze zgromadzenie i będziemy potrafili odnaleźć i rozpalić go w sobie na nowo, to na pewno będziemy znakiem, którego Kościół oczekuje od nas w dzisiejszym świecie.

Zgromadzenie w ostatnich latach dotknął kryzys. W mediach było wiele oskarżeń wobec byłego prowincjała i ekonoma m.in. o zdefraudowanie ogromnych pieniędzy. Odczuwacie cały czas konsekwencje wydarzeń sprzed roku?
Tak wielkie problemy, jak te, które dotknęły nasze zgromadzenie, nie mogą przejść bez konsekwencji. Oczywiście wiele tych rzeczy było nieprawdziwych, przesadzonych i wyssanych z palca. Nie mam pojęcia, skąd brało się wiele z tych informacji w mediach, bo na pewno nie pochodziły od duchaczy. Niemniej jest to bagaż, który musimy dzisiaj nieść i sytuacja, z którą musimy się zmierzyć.

Prokuratura zakończyła dochodzenie?
Umorzyła je. Niemniej proces kanoniczny cały czas się toczy. Sprawa została przekazana do Rzymu. Czekamy na decyzje instancji wyższych. Na co dzień jednak staramy się o tym nie myśleć. Ważniejsza jest dla mnie nasza przyszłość i odbudowanie relacji między nami.

Oskarżone osoby są cały czas między wami?
Oczywiście. To są nasi bracia i nigdy nie przestaną nimi być. Przyjmujemy ich jako takich i kochamy nie mniej, niż kochaliśmy wcześniej. Potrafimy sobie przebaczyć, usiąść do jednego stołu czy stanąć przy jednym stole eucharystycznym, przekazując sobie znak pokoju, a także w braterskiej wspólnocie planować przyszłość.
Niemniej, jedną rzeczą jest przebaczenie, drugą – zabliźnienie ran, a trzecią – odbudowanie tego, co mieliśmy. Jest takie przysłowie: „co jeden zniszczył, tego stu nie odbuduje”. Potrzeba nam dużo pracy, wysiłku, modlitwy i dużo pokory. W takim właśnie duchu wyszliśmy z kapituły i w takim będziemy szli przez najbliższe trzy lata.

Ojciec się spodziewał, że Go wybiorą?
Chyba nikt nie może się spodziewać czegoś takiego. Przyjechałem do Polski w ubiegłym roku na urlop sabatyczny – raz na 10 lat misjonarz ma prawo prosić o zatrzymanie się w jego normalnej pracy na wzmocnienie intelektualne, duchowe i fizyczne. Spędziłem ponad 14 lat w Afryce i potrzebowałem naładowania akumulatorów. W Polsce akurat wtedy duchacze przechodzili kryzys – poproszono mnie więc o pomoc w zarządzaniu administracją i finansami polskiej prowincji. Zostałem ekonomem i starałem się wyprowadzić sytuację finansową na prostą, tworząc budżet, który pozwoli nam na powolne wychodzenie z kryzysu. We wrześniu miałem wracać do Senegalu i z powrotem objąć moją placówkę, przynajmniej takie były plany…

… a w lipcu współbracia po długich modlitwach i przemyśleniach wybrali Ojca na prowincjała.
Z pokorą to przyjąłem. Mam nadzieję, że z Bożą pomocą i z dużą pomocą współbraci – mojej rodziny zakonnej – uniosę ten ciężar.

Papież Benedykt XVI, przed wyborem, planował emeryturę. A ojciec, tak po ludzku, jak widział swoją przyszłość?
Tak po ludzku to rok sabatyczny miałem spędzić w Portugalii. Chciałem nauczyć się portugalskiego i gdzieś tak po cichu sobie myślałem, że wyjadę do Gwinei Bissau albo do Brazylii.

Jak się pracuje w Polsce po 14 latach w Afryce?
Ja bym powiedział, że to jest innego rodzaju busz. Pokazują to nawet te jeżdżące szybko obok nas samochody (rozmawiamy na trasie bydgoskiej pielgrzymki pieszej na Jasną Górę – przyp. red.). Chodzi mi głównie o tempo, w jakim żyje się w Polsce. Dla mnie największym wyzwaniem był brak słońca. Jeszcze sierpień, wrzesień był piękny, ale od października nagle o godz. 15.00 ktoś wyłączał światło. Odczuwałem bardzo mocne znużenie. Włączałem wszystkie możliwe światła w domu. Bałem się, że wpadnę w depresję. Poradzenie sobie z klimatem – najpierw jeszcze przed mrozem, a potem dodatkowo ze śniegiem i mrozem po 15 latach – było dla mnie bardzo trudne.

A praca z ludźmi w Polsce?
Ludzie są wszędzie tacy sami. Gdy przyjechałem do Afryki, byłem jedynym białym w 13-tysięcznym miasteczku. W wioskach w buszu dzieci uciekały ode mnie, bo nigdy nie widziały białego. Byłem w takich miejscach, gdzie misja jest od kilku lat. Niektóre wioski sam odkryłem, więc była to dla tych ludzi pierwsza ewangelizacja. Potrafili otworzyć mi swoje serca, więc tym bardziej w Polsce czuję się u siebie.

Jak to się robi, że ludziom otwiera się serca?
Kocha się ich. Po prostu.

Trzeba chyba zacząć od nauki ich języka?
Tak, ale przede wszystkim trzeba się nauczyć życia z nimi. Mówić o Jezusie ludziom, którzy jeszcze kilkadziesiąt lat temu byli kanibalami, a inni z kolei żyli w swoich kulturach i nadal w nich tkwią, nie jest rzeczą łatwą. Trzeba z nimi być, zaakceptować ich życie, usiąść do jednej miski, nie pogardzić tym, co dają. Nie bać się pójść z nimi na pole, nie bać się pokazywać, że jest się jednym z nich – ja po dwóch latach przeszedłem inicjację w plemieniu Bedick. To wszystko sprawia, że czują, że człowiek chce być częścią nich i powolutku zaczynają nas akceptować. Później oczywiście dochodzi cała kwestia pomocy, bo Kościół na misjach to nie jest niesienie Chrystusa jedynie słowem, ale przede wszystkim czynem. Zaczynając od edukacji, bo w każdej wiosce najpierw było budowanie szkoły. Potem jest budowa studni, organizowanie wody pitnej czy zadbanie o ich zdrowie. Kilka razy w miesiącu pojawia się siostra zakonna ze szczepieniami, a ja sam staję się lekarzem, położnikiem, bo nieraz przyjmowałem porody, ale też kucharzem czy agronomem zorientowanym w nowych technikach uprawy roślin. Na to wszystko potrzeba czasu, bycia z drugim człowiekiem. Nie wolno pokazywać, że jest się innym, lepszym, trzeba naprawdę kochać. Dopóki człowiek nie pokocha tego, który stoi przed nim – nieważne, jaki ma zapach, czy jest czysty, brudny, ubrany czy nie – nie można głosić Chrystusa. Dopiero, gdy widzi się w nim Chrystusa, bo pełnią człowieczeństwa jest Chrystus, to wtedy można zacząć misje.

Tęskni Ojciec za Afryką?
Bardzo. Nie ma tygodnia, czasem dnia, by ludzie stamtąd nie kontaktowali się ze mną. Zwłaszcza w ostatnim czasie, gdy nowina, że nie wracam, stała się oficjalna.

Parafianie liczyli na Ojca powrót?
Oczywiście. Pracę w Senegalu rozpocząłem w buszu, ale ostatnie lata przebywałem w mieście, w Dakarze, w bardzo dużej – 15-tysięcznej parafii podmiejskiej. Ostatnio jak wybraliśmy się na pielgrzymkę, to z mojej parafii szło ponad 500 młodych. To tyle, ile w prawie całej bydgoskiej pielgrzymce na Jasną Górę (śmiech).

Młodzi chętnie przychodzą?
Jeżeli Kościół działa prężnie, to młodych jest pełno. W mojej parafii miałem centrum dla młodzieży – organizowałem duże sale i studentów, z którymi uczyły się popołudniami całe klasy, bo w domach nie mają warunków do nauki. Gimnazjaliści i licealiści przychodzili setkami (muzułmanie i katolicy). Jak jeszcze do tego przygotuje się dla nich małą siłownię, boiska do koszykówki i piłki nożnej, zorganizuje imprezy wieczorne i zaproponuje wszystkie wydarzenia duchowe – marsze, pielgrzymki, czuwania... to nie można się opędzić od młodych.

W Polsce jest z tym dużo trudniej.
Jest konkurencja – Internet, TV, najróżniejsze kluby. Tam młodzi spotykają się głównie w parafii. Gdy organizowałem festyn i potrzebowałem do pomocy np. 100 chłopaków, to miałem ich na pstryknięcie palcem. Tutaj to jest niemożliwe. Zupełnie inne realia życia.

Ojciec urzęduje w Bydgoszczy, ale odpowiada za misjonarzy-duchaczy w całej Polsce.
Nie jesteśmy wielką wspólnotą. W Polsce jest 35 współbraci w siedmiu domach i 21 współbraci pracujących za granicą – w Europie, Ameryce Południowej i Północnej, w Afryce i w Azji.

Czy to łatwa posługa?
Dla mnie to początki. W Afryce nauczyłem się, że przełożony najpierw słucha, a dopiero po wysłuchaniu podejmuje decyzje. Jestem na etapie słuchania.

Ojciec Marek Myśliński CSSp, nowy prowincjał Polskiej Prowincji Zgromadzenia Ducha Świętego, wybrany na najbliższe trzy lata. Ma 43 lata, wychował się w Zalesiu Królewskim, w parafii Świekatowo, w diecezji pelplińskiej. We wrześniu 2002 r. wyjechał na misje do Senegalu, gdzie pracował przez 14 lat. Za swoją pracę na rzecz promocji Polski za granicą został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Wrócił do Polski we wrześniu 2016 roku.


Magdalena Gill

Magdalena Gill Autor

Zca Red. Naczelnego