Felietony 28 wrz 2018 | Jarosław Jakubowski

Przyznam, że poezję staram się czytać jak najrzadziej, a jeśli już po nią sięgam, to stosuję zasadę inżyniera Mamonia z „Rejsu”: czytam na ogół rzeczy stare, które już znam, a jeśli nie znam, to tym lepiej.

Jarosław Jakubowski

pisarz, poeta, dziennikarz

Przyznam, że poezję staram się czytać jak najrzadziej, a jeśli już po nią sięgam, to stosuję zasadę inżyniera Mamonia z „Rejsu”: czytam na ogół rzeczy stare, które już znam, a jeśli nie znam, to tym lepiej. Poezji w ogóle w naszym kraju jest mnóstwo. Tysiące tomików każdego roku, konkursy, turnieje, festiwale, nagrody. Poezja śmiało wkroczyła w świat reklamy. Jedna z niemieckich sieci handlowych w nowatorski sposób sparafrazowała klasyczną piosenkę (piosenka też bywa poezją) „Jak przygoda to tylko w Warszawie” napisaną przez Ludwika Starskiego i skomponowaną przez Tadeusza Sygietyńskiego. Leci to tak: „Jak to sobota to tylko do… (tu powtórzona dwa razy nazwa niemieckiej sieci handlowej), bo promocje tam, parking ram pam pam pam”. Znać w tej słowotwórczej robocie wpływ lingwizmu oraz genetycznie germańskie zamiłowanie do maszerowania, ram pam pam pam.

Jak widzimy, istnienie poezji w przestrzeni publicznej zostało dziś sprowadzone do funkcji użytkowej, co zresztą dotyczy całej literatury. Nie mam na myśli literatury poradnikowej czy kulinarnej, po prostu słowo pisane zostało wprzęgnięte w ogromną machinę produkcyjno-konsumpcyjną. Gdzie tu miejsce dla „prawdziwej” poezji, „prawdziwej” prozy itd.? Miejsce to kurczy się w postępie geometrycznym, bo nawet nagrody literackie promują produkty niewiele mające wspólnego z literaturą piękną. Nota bene, literatura nie ma dziś potrzeby bycia piękną. Pisarze mają potrzebę dużo na swoim pisaniu zarobić. Oczywiście, będziemy się na to oburzać, pisać parodie, chłostać śmiechem „cały ten syf”, że zacytuję pewnego rapera. W niczym nie zmieni to trendu, który poezji nakazuje być albo narzędziem, albo niczym. Wielu poetów wybiera dziś to drugie, piszą wiersze o ketchupie Włocławek albo papierosie, za co są nagradzani przez innych poetów, którzy zostali nagrodzeni przez innych poetów…

Co zatem proponuję? Czytać starocie, wracać do nich z uporem maniaka i szukać w nich ocalenia. Dzięki życzliwości redakcji „Twórczości” zdobyłem archiwalny numer tego miesięcznika sprzed równo pięćdziesięciu lat. Sierpień 1968. Gorący, wiadomo. A w numerze esej Wystana Hugh Audena pt. „Poeta a społeczeństwo” w tłumaczeniu Anny Bartling. Wielki angielski poeta zauważa w nim – jakże trafnie – że „w naszej epoce im kto ma mniej talentu, tym bardziej czuje się powołany do zawodu pisarza”. Daje przy tym arcyciekawy przepis na to, jak wyhodować poetę na gruncie współczesnej cywilizacji. Oto ów program:

„1) Poza językiem angielskim i co najmniej jednym z języków dawnych, prawdopodobnie greką i hebrajskim, obowiązywałaby nauka dwu języków nowoczesnych.

2) W językach tych studenci musieliby wyuczać się na pamięć tysięcy strofek wierszy.

3) Biblioteka Szkoły nie zawierałaby żadnych książek z dziedziny krytyki literackiej; jedynym wymaganym ćwiczeniem z zakresu krytyki byłoby pisanie parodii.

4) Studenci uczęszczaliby na kursy prozodii, retoryki i filologii porównawczej, prócz tego każdy musiałby wybrać sobie trzy spośród następujących przedmiotów: matematyka, historia naturalna, geologia, meteorologia, archeologia, mitologia, liturgia, gotowanie.

5) Każdy student byłby obowiązany opiekować się jakimś zwierzęciem domowym i uprawiać działkę ogrodową”.

Powołanie poetyckie, które czuje dziś co najmniej jedna osoba na każdą klatkę schodową, to także powołanie do ciężkiej harówy. Napisać dobry wiersz można dysponując samym talentem, pod warunkiem, że jest to talent kosmiczny, dany jednostkom w skali stulecia. Pozostali – do ogródka marsz, ram pam pam pam.

Felieton opublikowany w wydaniu „Tygodnika Bydgoskiego” z 6 września 2018 roku.