Film 8 maj 2017 | Redaktor
„Ghost in the Shell”. Wybielanie na ekranie [RECENZJA FILMU]

Scarlett Johansson w filmie „Ghost in the Shell”/fot. Materiały dystrybutora

W superprodukcji „Ghost in the Shell” główną rolę major Motoko Kusanagi powierzono Scarlett Johansson, a decyzja ta od początku znalazła się w ogniu krytyki. Tak silnej, że film po premierze niemal przepadł w zestawieniach.

W dobie wszechobecnej politycznej poprawności niełatwe życie mają włodarze wytwórni filmowych. Każdy popularny film może stać się celem krytyki ze strony wszelakich organizacji czy aktywistów występujących w obronie dóbr grup etnicznych, mniejszości seksualnych, miłośników zwierząt itp.
Sprawia to, że kolejne produkcje stają się coraz mniej wyraziste, a twórcy coraz mocniej ograniczeni. Zresztą nie tylko wytwórnie filmowe bywają celem w walce o „równość”. Rok temu wystarczył brak nominacji do Oskarów dla czarnoskórych aktorów, by nawoływać do bojkotu „białej gali” i rozpocząć gorącą dyskusję nad składem Akademii Filmowej. Chwytliwe hasło, odpowiednia determinacja i dobry PR, by osiągnąć cel.

Na podobnej zasadzie coraz popularniejsza w mediach amerykańskich staje się kwestia tzw. whitewashingu (z ang. wybielania), czyli odgrywania przez białe gwiazdy kina postaci o innym pochodzeniu etnicznym. Choć zjawisko to występowało właściwie od zawsze, to ostatnio jego krytyka nasiliła się, a w tle zdaje się pobrzmiewać przeczulenie rasowe amerykańskiej opinii publicznej. Tym samym „oberwało się” już kilku filmom. Wystarczy wymienić „Doktora Strange” (w roli postaci, która oryginalnie była tybetańskim mnichem, obsadzono Tildę Swinton) czy „Exodus: Bogowie i królowie” (w roli Mojżesza wystąpił Christian Bale, a w roli faraona Ramzesa, Joel Edgerton). Ridley Scott, reżyser „Exodusu”, na zarzut whitewashingu odpowiedział wprost, że żadna wytwórnia nie wyłożyłaby 100 milionów na realizację filmu, gdyby w głównej roli obsadził egipskiego aktora.

Wydawać by się mogło, że i widzowie w większości nie mają zastrzeżeń do tego typu zabiegów, ale ta sytuacja może się szybko zmienić. Najgłośniejszym przykładem i zarazem pierwszą realną ofiarą akcji przeciwko „wybielaniu postaci” stała się hollywoodzka adaptacja kultowej japońskiej animacji „Ghost in the Shell”, w której główną rolę powierzono Scarlett Johansson.

Kyle Davies z wytwórni Paramount za kiepskie wyniki filmu w zestawieniach wprost obarczył kwestię „wybielania”: „Mieliśmy nadzieję na lepsze wyniki w Stanach Zjednoczonych. Wydaje mi się, że doniesienia dotyczące castingu wpłynęły na recenzje. To film bardzo ważny dla fanów anime. Trzeba postarać się na wyważenie proporcji między uhonorowaniem materiału źródłowego a zrobieniem filmu dla masowego odbiorcy”.

Kontrowersje, które w USA urosły do rangi symbolu dyskryminacji tamtejszych Azjatów, są natomiast niezrozumiałe dla samych Japończyków. Głos w tej sprawie zabrał m.in. twórca pierwowzoru, Mamoru Oshii: „Major jest cyborgiem, jej fizyczna forma jest czymś w całości przybranym z zewnątrz. Jej imię i ciało, które posiada, nie są tymi, które wynikają z jej urodzenia, więc nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że musi ją grać aktorka z Azji. W filmach nawet John Wayne może grać Czyngis-chana, a Omar Sharif doktora Żywago. To wszystko są tylko konwencje. Gdyby nie było to dozwolone, to Darth Vader nie mógłby mówić po angielsku. Moim zdaniem wybór Scarlett do tej roli to najlepsza możliwa decyzja. Wśród wszystkich przeciwników można wyczuć motywacje polityczne, a ja wierzę, że wizja artystyczna powinna być wolna od polityki”.

Hollywood rządzi się własnymi prawami, a ich wypadkową są dochody, które przynoszą kolejne produkcje. Jeśli kalkulacje wykażą, że lepiej zachować ostrożność w kwestii „wybielania postaci”, to tak się stanie. Ze stratą dla samego widza, gdyż filmy będą jeszcze mniej wyraziste. Pytanie tylko, co wówczas pozostanie do krytykowania?

Rafał Frąckiewicz

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor