Na takie rządy czekałem przez całe życie
fot. Anna Kopeć
– Kolejne ekipy polityczne z Torunia były dużo bardziej skuteczne od rozczłonkowanego środowiska bydgoskiego. Przespaliśmy wiele spraw, nawet autostradę daliśmy sobie przesunąć – mówi Andrzej Walkowiak, radny województwa, w rozmowie z Wojciechem Bielawą.
Inne z kategorii
Będą wykonawcy procedur - zabraknie ludzi myślących [WIDEO]
Radni Bydgoskiej Prawicy: nie finansujmy z samorządowych pieniędzy partyjnych imprez! [WIDEO, ROZMOWA]
Wojciech Bielawa: Czy jest sens utrzymywania województwa kujawsko-pomorskiego? W naszym mieście pojawiają się głosy, i to wśród parlamentarzystów, by powołać do życia województwo bydgoskie.
Andrzej Walkowiak: Powołanie województwa kujawsko-pomorskiego z perspektywy czasu wydaje się dyskusyjne, przynajmniej patrząc przez pryzmat interesów Bydgoszczy. Mówienie o tym dzisiaj jest jednak sygnałem spóźnionym. Podział województwa wywołałby bowiem ogromne komplikacje, chociażby przy dystrybucji pieniędzy unijnych. Natomiast czas pokazał, że kolejne ekipy polityczne z Torunia okazywały się dużo bardziej skuteczne od rozczłonkowanego środowiska polityków bydgoskich. Przespaliśmy mnóstwo spraw, poczynając od tego, że daliśmy sobie przesunąć autostradę, która, przypomnę, pierwotnie miała biec między Bydgoszczą a Toruniem.
Eksperci spoza regionu dziwią się, że Bydgoszcz i Toruń nie współpracują. Twierdzą, że dzięki zacieśnieniu więzi te ośrodki byłyby silniejsze. Jest szansa, abyśmy współpracowali z Toruniem na partnerskich zasadach? Nie umiemy się porozumieć z powodu historycznych uprzedzeń, czy problem jest raczej personalny?
Wrócę do reformy samorządowej sprzed blisko 20 lat. Kiedy toczyła się dyskusja o nowym podziale administracyjnym, to w Toruniu była grupa polityków, m.in. Alicja Grześkowiak czy Jan Wyrowiński, którzy mówili, że nie chcą województwa kujawsko-pomorskiego. Dążyli do tego, aby Toruń został wcielony do Pomorza, a Bydgoszcz do Wielkopolski. Województwo zostało jednak powołane, więc naturalne jest, że powinniśmy ze sobą współpracować. To faktycznie wzmocniłoby oba ośrodki. Do takiej konstruktywnej współpracy jednak nie doszło. Toruń jest owładnięty chęcią odegrania się za minione lata, kiedy Bydgoszcz rozwijała się jako dynamiczny ośrodek przemysłowy, a Toruń zostawał na uboczu. Wielu polityków toruńskich do dziś patrzy na Bydgoszcz przez ten pryzmat.
W regionie od 11 lat rządzi Platforma Obywatelska. Za rok odbędą się wybory samorządowe. Dla Zjednoczonej Prawicy to okazja, aby przedstawić alternatywę dla tych rządów i spróbować zakopać topór wojenny. Kiedy jednak patrzę na inicjatywę radnych PiS z Torunia, którzy apelują o budowę portu multimodalnego w swoim mieście po tym, jak taki pomysł narodził się w Bydgoszczy, to zastanawiam się, czy jest na to szansa.
Taka protoruńskość, rozumiana w tym złym słowa znaczeniu, czyli opętanie fobią, żeby „kiwać” Bydgoszcz, jest ewidentnie ponadpartyjna. To niewątpliwy problem. Nie doszłoby jednak do tak drastycznego napięcia między nami, gdyby nie rządy Platformy Obywatelskiej. Na tę uwarunkowaną historycznie konkurencję między Bydgoszczą a Toruniem nałożył się jeszcze bowiem konflikt personalny między marszałkiem województwa a prezydentem Bydgoszczy. Politycy PO z Bydgoszczy i Torunia w ogóle nie potrafią ze sobą rozmawiać. Ten poziom nienawiści był i jest demonstrowany od lat. Konflikt się spiętrzał, a politycy PO nie byli w stanie tego ukryć, jakoś przypudrować. To Platforma Obywatelska odpowiada za dezintegrację regionu. Co do propozycji radnych PiS z Torunia – coś faktycznie powiedzieli, ale za chwilę już nikt nie będzie o tym pamiętał. Budowę portu rzecznego w Toruniu trzeba włożyć między bajki. Tutaj będą decydować fachowe analizy i ekspertyzy, a te jasno wskazują na Bydgoszcz.
Wracając. Czy Zjednoczona Prawica da radę zakopać topór wojenny?
Myślę, że tak. W łonie prawicy nie ma bowiem aż takich podziałów, jak w PO. Jest więc ogromna szansa na podjęcie prawdziwych działań integracyjnych.
Zaproponujecie przed wyborami kandydata na marszałka? Będzie to człowiek z Bydgoszczy?
Myślę, że jest trochę za wcześnie na dokonywanie takich spekulacji, ponieważ nie zostali jeszcze namaszczeni kandydaci na prezydentów miast. Marszałkiem powinien zostać ktoś, kto da nadzieję na realną współpracę.
W takim razie kogo widziałby Pan w fotelu prezydenta Bydgoszczy?
Powinien to być kandydat Zjednoczonej Prawicy. Po ośmiu latach bardzo nieudanych rządów Rafała Bruskiego, który zamiast się uniezależniać, coraz bardziej się upartyjnił, Bydgoszczy należy się prawdziwa zmiana warty. Porównanie tego, co działo się przez ostatnich siedem lat w Bydgoszczy i Toruniu, działa na niekorzyść Rafała Bruskiego.
Pan jest zwolennikiem Tomasza Latosa czy Łukasza Schreibera?
Faktycznie, te dwa nazwiska wymienia się w kontekście wyborów prezydenckich. To będzie jednak wewnętrzny wybór Prawa i Sprawiedliwości, spodziewam się, że Polska Razem nie będzie w niego ingerować. To dwa różne charaktery. Za Latosem przemawia bardzo duże doświadczenie polityczne. Schreiber jest młody, ale podziwiam go za dynamiczne działania. Idzie przebojem jak taran. Jeden i drugi mógłby być bardzo dobrym prezydentem Bydgoszczy.
Chcę jeszcze wrócić do tych spraw, którymi zajmuje się Pan jako radny województwa. Podczas ostatniej sesji Sejmiku debata o bydgoskim lotnisku została przełożona, choć ta sprawa zdaje się priorytetowa.
Lotnisko to nasz ogromny problem. Port Lotniczy Bydgoszcz to jedna z naszych spółek strategicznych, nasze okno na świat. Nie można na nie patrzeć tylko z perspektywy wyników finansowych, ale raczej tego, jak się rozwija. Nieszczęście polega na tym, że port lotniczy leży w Bydgoszczy, a główny udziałowiec, czyli Urząd Marszałkowski, nie jest jakoś szczególnie zainteresowany tym, aby spółka dobrze się rozwijała. Marszałek deklaruje, że chce jej pomagać i w nią inwestować, ale działania mówią co innego. W zeszłym roku rozważał wszelkie możliwości. Straszył upadkiem portu, później mówił, że może sprzedać swoje udziały w porcie za złotówkę. I to była prawdziwa twarz marszałka. Do tej pory Urząd Marszałkowski nie złożył żadnej aplikacji – a miał ku temu możliwość – aby pociągnąć połączenie kolejowe do lotniska. A to właśnie mała atrakcyjność dojazdu z innych części województwa jest w tej chwili jednym z najsłabszych punktów lotniska. Nie robi się nic, aby to zmienić, składa się tylko deklaracje.
Jaki ma więc Pan pomysł na lotnisko? Czy Bydgoszcz powinna odkupić akcje od samorządu? Czy jednak to samorząd województwa powinien dbać o rozwój portu?
W pierwszej kolejności należy użyć wszelkich instrumentów nacisku, aby wymóc na Urzędzie Marszałkowskim pożądane działania. W nieskończoność tak się chyba jednak nie da. Uważam, że miasto powinno w tej sytuacji przejąć udziały i stać się udziałowcem dominującym. Port Lotniczy Bydgoszcz to spółka regionalna, ale skoro nie ma w Toruniu dobrej woli, to prezydent powinien wziąć sprawy w swoje ręce.
Nasze województwo pod względem wykorzystania funduszy z Regionalnych Programów Operacyjnych plasuje się na końcu stawki. Gdzie Pan, jako radny województwa, upatruje przyczyn takiego stanu rzeczy?
To zwykła, perfidna gra polityczna. Te środki będą lepiej wykorzystywane przed samymi wyborami. Wtedy marszałek, jak dobry wujek, będzie rozdawał grube pieniądze. To, że w stosunku do innych województw jesteśmy na szarym końcu, nie wynika z nieudolności urzędników, lecz po prostu ze złej woli. To ma charakter czysto wyborczy.
Jaka jest pozycja Polski Razem Jarosława Gowina w obozie Zjednoczonej Prawicy? Przy okazji m.in. głosowań w sprawie reformy sądownictwa dużo mówiło się o konflikcie i napięciach między prezesami partii koalicyjnych.
Zgodnie z moją wiedzą, obaj panowie Jarkowie lubią się i szanują. O tym świadczy fakt, że wielokrotnie spotykają się i długimi godzinami rozmawiają o Polsce. Gdyby nie było między nimi chemii, to takie rozmowy by się nie odbywały. Plotki o napięciach między Jarosławem Gowinem a Jarosławem Kaczyńskim są nietrafione. Faktycznie, ostatnio, m.in. po kongresie, na którym Jarosław Gowin ogłosił swój sztandarowy projekt reformy uczelni wyższych, z kręgów PiS wyszło kilka uszczypliwych komentarzy pod adresem wicepremiera. Tak się jednak składa, że ich autorem jest marszałek Ryszard Terlecki, który podobnie jak Gowin, jest z Krakowa. Definiuję to więc jako jakiś wewnątrzkrakowski spór, a nie spór polityczny, który jest rysą na jedności Zjednoczonej Prawicy.
Zjednoczona Prawica to twór na lata? Uda się zachować jedność w tym obozie na najbliższe wybory samorządowe, europejskie, parlamentarne?
Tak, on powinien przetrwać. Tego bym sobie życzył. To jest tak naprawdę pierwszy rząd, który dokonał całkowitej zmiany w redystrybucji dóbr i skierował ogromne środki dla ludzi potrzebujących. Zainwestował w polskie rodziny i ich przyszłość. Czekałem na to całe życie. Drażniły mnie bowiem procesy, które miały miejsce w III RP. Wykrystalizowała się pseudoelita biznesowa, która tak naprawdę swoje majątki zrobiła na styku własności prywatnej z państwową. Wykrystalizowała się także postsolidarnościowa elita liberalno-lewicowa, która niemal cały czas rządziła krajem. To byli przeciwnicy rozliczenia się ze starym układem, zwolennicy grubej kreski. W końcu wykształciła się też elita w sferze urzędniczej i sądownictwie. Ci ludzie nie byli poddani żadnej kontroli. Przez lata mieliśmy do czynienia z rażąco niesprawiedliwą dystrybucją dóbr. Wąskie elity, wykreowane w sposób sztuczny, na bazie porozumienia między komunistami a jakąś częścią Solidarności przejęły wszystkie dobra w kraju, a większości ludzi żyło się po prostu źle. Stąd wzięła się masowa emigracja. Dlatego ściskam kciuki za ten rząd. Zmiany, które teraz zachodzą, są być może nawet ważniejsze od tych z 1989 roku.
Wszystko, co robi rząd, się Panu podoba?
Jeszcze nie znam finału tej polityki. Działania związane ze wspieraniem polskich rodzin oceniam bardzo wysoko. Teraz zobaczymy, jaki będzie drugi krok, czyli wsparcie dla polskiej gospodarki. Przekonamy się, czy wicepremier Mateusz Morawiecki da radę.
A kiedy Pan, jako były dziennikarz, ogląda „Wiadomości” w telewizji publicznej, co Pan myśli? Podobają się Panu zmiany, które zaszły w TVP?
Oglądam „Wiadomości” i powiem, że mi się podobają. Bardzo podobają mi się także paski w TVP i TVP Info. Jest to w końcu przeciwwaga do tego, co dzieje się w tzw. mainstreamowych mediach, które są zdominowane przez ludzi o lewicowo-liberalnych poglądach.
Nie da się ukryć, że „Wiadomości” stały się przeciwwagą i Jacek Kurski zdecydowanie przekręcił wajchę. Tak jednak powinno wyglądać dziennikarstwo, choćby od strony warsztatowej?
Nie, nie powinno. Mamy bowiem w wielu przypadkach do czynienia z przekroczeniem granic dziennikarstwa o co najmniej kilka kroków. Podobają mi się zmiany w TVP, jako rodzaj kontrreakcji na wcześniejszą sytuację. Myślę, że nie było innej możliwości. Media od mniej więcej 2000 roku, kiedy KRRiT została zdominowana przez działaczy Unii Wolności, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, zaczęły się psuć. To właśnie ta ekipa zrobiła po raz pierwszy brutalny atak na media publiczne, wstawiając do rad nadzorczych i do zarządów swoich funkcjonariuszy partyjnych.
Wypisz, wymaluj sytuacja sprzed dwóch lat.
W 2000 roku zaczęło się psucie mediów. Do mediów za bardzo zbliżyły się aparaty partyjne, a media przestały się interesować opisywaniem rzeczywistości, chciały wziąć udział w jej kreowaniu. Tak było w mediach publicznych, jak i prywatnych. To wszystko doszło do karykaturalnych wymiarów. Dlatego uważam, że nie szło inaczej przeprowadzić zmian w TVP. Trzeba było stworzyć przeciwwagę. Teraz przynajmniej widzowie mają wybór, mogą przełączać między programami informacyjnymi i porównywać. Co do samego modelu dziennikarstwa obowiązującego zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, to on mi się nie podoba. Za mało jest dążenia do prawdy, a za dużo jest uwikłania w politykę. W miarę porządkowania spraw w kraju, trzeba będzie też uporządkować sytuację na rynku medialnym.
To już za chwilę. Rząd mówi o dekoncentracji.
Bardzo się tą kwestią interesuję. Jestem ciekaw, jaki będzie pomysł na repolonizację mediów, bo nie ukrywajmy, że o to tu właśnie chodzi. Jest to operacja bardzo pożądana, ponieważ udział kapitału zagranicznego jest niezwykle duży. Poza „Tygodnikiem Bydgoskim”, w naszym mieście prawie wszystkie tytuły są skupione w rękach jednego, niemieckiego właściciela.
I nie obawia się Pan, że wyjdą z tej repolonizacji kolejne „Wiadomości”?
Nie, choć wiem, że to będzie operacja trudna. Całe zło, według mnie, zaczęło się od procesu likwidacji RSW Prasa-Książka-Ruch, czyli komunistycznego koncernu prasowego. To rzecz przedziwna
– obserwowałem to wszystko jako młody dziennikarz w roku 1990 – że można było oddać na własność wszystkie tytuły prasowe zespołom i redakcjom, których kierownictwa pracowały w latach 70. i 80. i uprawiały zwykłą komunistyczną propagandę. Dlaczego nie wpuszczono tam dziennikarzy zwolnionych w stanie wojennym albo dziennikarzy podziemia solidarnościowego? Tych rozwiązań bardzo bronił choćby Jan Rulewski. Pytałem go, jak można było oddać na własność „Gazetę Pomorską” ludziom, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej go opluwali i robili z niego oszołoma. Jan Rulewski liczył, że to środowisko dokona jakiejś wewnętrznej naprawy, oczyszczenia. To było – jak czas pokazał – dość naiwne myślenie. Finał był taki, że uwłaszczeni na PZPR-owskim majątku redaktorzy sprzedali – pod pretekstem konieczności szukania inwestorów – swoje udziały zagranicznym koncernom, robiąc często prywatny deal życia, a rynek mediów stracił szansę na normalność.
Rozmawia Pan z Jarosławem Gowinem o Uniwersytecie Medycznym?
Tym samym językiem Jarosław Gowin rozmawia z mediami i ze mną w cztery oczy. Gowin nie może pojąć, że w Bydgoszczy, która przecież dysponuje niezłym potencjałem akademickim, nie doszło do procesów integracyjnych między UTP a UKW. Minister nie chce przyczynić się do demontażu i osłabienia potencjału toruńskiego UMK, bo to w naszym województwie uniwersytet numer jeden. Widzi, że w Bydgoszczy nie ma też dobrej woli budowy wspólnego, silnego organizmu. To oznacza, że odłączenie Collegium Medicum może Toruniowi zaszkodzić, a Bydgoszczy nic pomoże. Dlatego dziś najważniejsze jest połączenie naszych bydgoskich uniwersytetów.
Jakie plany ma Andrzej Walkowiak jako polityk? Będzie się Pan ponownie ubiegał o mandat radnego województwa?
Tak. Chcę kandydować do Sejmiku Województwa i tego nie ukrywam. Bardzo wciągnęły mnie problemy naszego regionu, o których rozmawialiśmy, począwszy od braku współpracy, po niesprawiedliwy podział środków unijnych między miastami. To są rzeczy, które wymagają naprawy.
Andrzej Walkowiak
- rodowity bydgoszczanin,
kajakarz, dziennikarz,
urzędnik samorządowy,
poseł na Sejm w latach 2005-11,
od 2014 radny województwa, członek partii Polska Razem
Jarosława Gowina,
w przeszłości m.in.
w Porozumieniu Centrum i PiS.