Felietony 22 gru 2017 | Maciej Eckardt

Jak co roku, przy okazji kolejnej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, przetoczyła się przez media na jego temat gorąca dyskusja. Widać z niej wyraźnie, że pomimo upływu 36 lat, wciąż mamy do czynienia z nie domkniętym etapem wojny polsko-polskiej. W zależności od tego, kto podejmuje ten temat, mamy do czynienia albo z puczem generałów i zbrodniczą juntą, albo z poczuciem realizmu i operacją chroniącą Polskę przed sowiecką interwencją. Kwestia optyki, albo – rzecz ujmując bardziej obrazowo – sortu.

Maciej Eckardt

Felietonista „Tygodnika Bydgoskiego”   

Generał Wojciech Jaruzelski w swojej książce „Pod prąd” kreślił obraz ówczesnego państwa jako nieuchronnie zmierzającego do gospodarczej katastrofy i krwawej konfrontacji. W sytuacji szykowanej na grudzień 1981 roku wielosettysięcznej manifestacji w Warszawie uznał, że jedyną rozsądną alternatywą dla rozhisteryzowanej, prącej do rewolucji, a w zasadzie kontrrewolucji Solidarności, było użycie wojska. Tej wersji konsekwentnie trzymał się do końca życia.


Od czasu do czasu, w niektórych środowiskach narodowych, a także części konserwatywnej prawicy, pojawia się sugestia, bardziej chyba jako prowokacja intelektualna, że gdyby mający wówczas pełnię władzy Jaruzelski zaryzykował zerwanie radzieckiej pępowiny i wprowadził rządy wojskowe oparte o wolny rynek, to dziś byłby w panteonie narodowych bohaterów, nawet gdyby zapłacił za to najwyższą cenę. Wskazują, że mając armię, rząd, media, parlament oraz – co istotne – wsparcie nieradykalnej części Kościoła, miał szansę uniezależnić się od Moskwy, która, uwikłana w Afganistan, miałaby problem z walką na dwa fronty.


Przyznam, że tego typu argumenty zawsze wywoływały mój uśmiech. W warstwie teoretycznej wszystko w zasadzie jest możliwe, także „nawrócenie się” Jaruzelskiego. W praktyce było to jednak niemożliwe. Jaruzelski szczerze bowiem wierzył w socjalizm i PRL, akceptował ZSRR jako swojego psa przewodnika, więc dlaczego miałby walczyć z czymś, w co wierzył? Sparaliżowany strachem przed Radzieckimi, wyniesionym jeszcze z doświadczeń syberyjskich, nie nadawał się do tego zupełnie. Także oportunizm, którym kierował się, pokonując kolejne szczeble kariery, nie czynił z niego człowieka zdolnego postawić wszystko na jedną kartę.


Generał Jaruzelski był zakładnikiem ideologii, która z każdym dniem stawała się coraz mniej kompatybilna z rzeczywistością, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Nie miał żadnej wizji gospodarczej, a z wolnym rynkiem łączyła go jedynie Inspekcja Robotniczo-Chłopska, która łapiąc spekulantów, wskazywała, kto tak naprawdę wkłada kij w dobrze naoliwione tryby gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Z tych prozaicznych powodów generał Jaruzelski zupełnie nie nadawał się na polskiego Pinocheta.


Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak zauważyć, że to za schyłkowego PRL-u powstała najlepsza wolnorynkowa ustawa o przedsiębiorczości, zwana ustawą Wilczka, z której później piewcy wolnego rynku, już po upadku PRL-u, uczynili karykaturę. Ale to już temat na osobną opowieść.