Felietony 31 maj 2018 | Redaktor

Krzysztofa Lutowskiego znam od czasów młodości durnej i chmurnej czy jak jej tam. Romansował ze Szkołą Bydgoską, brał udział w zapomnianym już dziś piśmie „Dlatego”, obaj kręciliśmy się blisko „Mózgu”, trochę jako bywalcy baru, trochę podglądacze bohemy, trochę też do niej aspiranci.

     

Jarosław

Jakubowski

Nasze drogi krzyżowały się i rozchodziły, Krzysztof zaczął muzykować tworząc zespół Ranoc, gdzie uprawiał z powodzeniem melorecytację swoich tekstów. Nie był jakoś mocno uwikłany w tak zwane środowisko literackie Bydgoszczy. Raczej outsider niż uczestnik, nie mówiąc już – luminarz fetowany z okazji kolejnego „okrągłego” jubileuszu pracy twórczej, co ostatnio stało się istną plagą.

A jednak Lutowski, dziś emigrant w Zjednoczonym Królestwie, powrócił. I to powrócił w wielkim stylu, jak heroina w „Pulp Fiction”. Wydał tom „33 wiersze”, potem „Ranoc”, a  wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa Mamiko „Czytając poetów przeklętych”.

Tomik jest zabawą literacką na serio. Śmiertelnie serio. Bydgoski poeta sięgnął po autorów nieco zapomnianych, choć swego czasu głośnych, aby przeczytać ich na nowo, na nowo opowiedzieć. Na pierwszym miejscu trzeba wymienić Stanisława Czycza, autora ekspresyjnej prozy oraz tak zwanych poematów polifonicznych, będących próbą zamachu na wszystko albo – parafrazując słowa samego Czycza – „zbliżenia się, dokąd tylko można, wyraźniejszego zobaczenia”.

Wiersze Lutowskiego są po części parafrazami, po części zaś poetyckimi glosami, próbami wniknięcia w poetykę czy sposób widzenia świata prezentowany przez „przeklętych”. Tu musimy przypomnieć tę dziś już chyba wyblakłą kategorię. Przeklętymi nazwała krytyka poetów, którzy życiem płacili za swoją twórczość, krążyli wokół tematyki śmierci, zmagając się z niszczącymi nałogami czy chorobami. Brali niejako na siebie wszystkie winy po to, by syty mieszczuch mógł – czytając ich strofy – poczuć się lepiej (lub gorzej, w zależności od dyspozycji psychologicznej). Nie stronili od obsceniczności i brutalności, nie bez powodu zyskując często miano turpistów.

Poza Czyczem Lutowski bierze na warsztat poezję Mariana Ośniałowskiego i Andrzeja Babińskiego. Obaj skończyli śmiercią samobójczą. Obaj łączyli w swej twórczości tkliwą lirykę z katastrofizmem przeczuwanego, przedwczesnego zgonu, a nade wszystko – z kosmiczną wręcz samotnością. Nieobce są te wątki autorowi „Ranocy”, który w sposób swobodny, lecz umiejętny meandruje w ślad za tropami podrzucanymi przez „przeklętych”.

Nie zapominajmy jednak, że mamy do czynienia z oryginalnym i autonomicznym dziełem. Lutowski nie przestaje być Lutowskim. Jego fraza, podzielona na ogół na stosunkowo krótkie wersy, skacze od skojarzenia do skojarzenia, często są to skoki dalekie, co przywodzi na myśl poematy chociażby Allena Ginsberga i innych bitników. „Coś z dziecka/ spontaniczność reakcji” dobrze oddaje sposób pisania bydgoszczanina. Młodzież powiedziałaby: pisze „na spontanie”, nieco starsza młodzież zwróciłaby uwagę na obfitość wrzucanych do wiersza obrazów i pojęć, często na granicy czytelniczej percepcji.

Nie chce ta poezja nas oczarować, zachwycić czy wzruszyć. Jej pragnieniem nie jest być piękną, lecz prawdziwą, możliwie najprawdziwszą. Bywa, że wręcz odrzuca swoim brutalnym weryzmem. Ale po stokroć wolę taką poezję niż grzeczną i uładzoną albo gorzej – udającą niegrzeczną.

Dla mnie najważniejsze, że pośród nieznośnego korowodu jubli i innych benefisów bydgoska literatura żyje i ma się nie najgorzej. Przypadek Lutowskiego najlepszym tego dowodem.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor