Felietony 5 sie 2020 | Redaktor
Tak wychowywano powstańców [FELIETON]

domena publiczna

Rozpętała się w Polsce znów dyskusja o politycznej poprawności i powiązanej z nią cenzurze.

Współcześni luminarze demokracji liberalnej, pomni na przeciwskuteczność cenzury administracyjnej, którą pamiętamy z czasów paździerzowego „realnego socjalizmu”, wymyślili nowy rodzaj kontroli nad wypowiedziami publicznymi, właśnie w postaci owej politycznej poprawności. Ta cenzura nie ma swego urzędu, nie ma twarzy, nie ma głowy, nie ma wyraźnego ośrodka decyzyjnego. Jest chytrym, bo, rozmytym pomysłem. Z cenzorem komunistycznym, nawet jeśli byłaby to dyskusja z góry przegrana, można było podjąć jakąś próbę perswazji. Nawet jeśli odpowiedź by była tępym „nie bo nie”, zawsze to jednak ten oto idiota, lub jego zwierzchnik, lub zwierzchnik zwierzchnika, był temu winien.

Cenzura politycznej poprawności jest innego rodzaju. Jest presją nie tyle administracyjną, ile środowiskową. „Tak się nie mówi”. „Tak się nie pisze”...

Na szczęście, jak zauważa za politologiem, Jarosławem Flisem, Filip Memches, w Polsce polityczna poprawność nie chce się przyjąć. Memches słusznie chyba wywodzi to z wolnościowych (nie „liberalnych”, tylko właśnie wolnościowych) tradycji szlacheckiego społeczeństwa, które wolność ceniło ponad wszystko.

Czy więc się nie pozabijamy bez politycznej poprawności? Czy zaraz nie zniszczy nas demon nienawiści, którego przecież w „zachodnich” standardach trzymać ma w ryzach właśnie politpoprawna sieć?

A co broniło ludzkość przed demonami, zanim jeszcze politpoprawność wynaleziono? Dlaczego nasi dziadowie nie mordowali  się z nienawiści i nietolerancji? Bo przecież nie była tamta ludzkość (choć tak by chcieli niektórzy piszący na nowo historię) bandą dzikusów, toczących nieustannie krew wrogów. Wręcz przeciwnie, to czasy nowe wymyśliły „fabryki śmierci”, na skalę nigdy dawniej nie znaną. Co więc było tym czynnikiem stabilizującym w epokach poprzednich?

Bydgoski filozof, Janusz Sytnik – Czetwertyński, słusznie zauważa w swych radiowych felietonach, że tą zasadą, naczelną normą postępowania, która tam rządziła, była — i powinna być i dziś — zasada oddawania człowiekowi szacunku. Szacunek bowiem jest cnotą (jakże zapomniane i piękne jest to słowo), cnotą przynależną do cnoty sprawiedliwości. Sprawiedliwość zaś, jak mówili Rzymianie, jest „constans et perpetua voluntas ius suum cuique tribuendi”, czyli stałą i niezłomną wolą oddania każdemu tego co się mu należy.

„Otóż szacunek winno się mieć dla każdego człowieka z tej racji, że jest on istotą rozumną” — wykładał wielki rektor KUL-u czasów międzywojennych, ojciec Jacek Woroniecki — „stworzoną na obraz i podobieństwo Boże i odkupioną przez mękę Zbawiciela świata (...) Obowiązuje to nawet względem tych ludzi, którzy sami podeptali swą godność ludzką i już o nią nie dbają”. Pod tym względem, bycia „rozumnym obrazem Bożym”, wszyscy jestesmy przed Bogiem równi.

Ale oczywiście — wbrew nowoczesnym ideologom — nie pod każdym względem ludzie są równi, co kapitalnie tłumaczył inny dominikanin, o jedno pokolenie od Woronieckiego młodszy, o. Józef Bocheński. „Ludzie są oczywiście nierówni: jedni są młodzi, inni starzy, jedni silni, inni słabi, mądrzy i głupi, szlachetni, zbrodniczy i tak dalej. Mało jest więc zabobonów tak idiotycznych jak wiara, że ludzie są równi”. Dlatego oprócz podstawowej zasady elementarnego szacunku, należnego każdemu człowiekowi, Woroniecki uczy, że szacunek należy jednak różnicować. Nikomu go odmawiając, więcej go powinniśmy okazywać starszym niż młodszym, więcej tym którzy piastują władzę, niż tym, którzy jej nie mają, szczególny szacunek należy się zaś tym, którzy więcej niż inni poświęcają się służbie wobec społeczności dla jej dobra, a więc na przykład kapłanom, nauczycielom, żołnierzom itd.

Szacunek jest cnotą, czyli sprawnością moralną i należy go ćwiczyć, tak jak ćwiczy się umiejętności sportowe, a więc poprzez powtarzanie czynności, których umiejętność chcemy nabyć. Jeśli się tego nie robi, to grozi nam niebezpieczeństwo. Woroniecki tak je opisuje: „aby się w młodej duszy nie zakorzenił zwyczaj lekceważenia starszych, wynoszenia się ponad nich, a nawet pogardzania nimi. Tego rodzaju skłonności, gdy nie zostaną opanowane od młodości przyczyniają się w wysokim stopniu do utrwalenia pychy w duszy (...) Jest to stały czynnik niezgody, bardzo szkodliwy dla tego, kto mu ulega i bardzo dokuczliwy dla otoczenia”.

Tak wychowywano powstańców warszawskich, tych ludzi o stalowym charakterze, którzy gdy nawet ulegli przemocy, nigdy nie zaprzedali swej godności. I nie mtu nic do rzeczy polityczna i historyczna  ocena samego faktu powstania, o której oczywiście można dyskutować. Wychowywano ich bez politycznej poprawności, bo inne, wartościowsze, przed tą miernością znano zasady.

Kilka tygodni temu odszedł na Sąd Boży autor bardzo niepoprawnych politycznie książek, francuski dandys i wielki przyjaciel Polski i Polaków — Jean Raspail. W kapitalnej powieści obyczajowo metafizycznej (tak mówią, dawniej by się powiedziało moralistycznej, ale to by zniechęciło dzisiejszych Czytelników) „Oczy Ireny”, śmiał nie tylko nazywać czarnoskórą bohaterkę Murzynką, ale uczynić ją postacią negatywną, choć niewątpliwie piękną, elegancką i inteligentną.

Ale o tej wspaniałej powieści, napiszę za kilka dni.

Maksymilian Powęski

 

 

Przedruk za www.katolicka.bydgoszcz.pl

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor