Nie chcemy miastu przynieść wstydu [WYWIAD]
Jarosław Kotewicz/ fot. Anna Kopeć
W ciągu paru lat zyskał miano czołowego menedżera sportu w naszym mieście. Między innymi dzięki jego działaniom koszykarki Artego Bydgoszcz wywindowały się na czołowy zespół ekstraligi. – Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od wyprawy na ryby. To wtedy zachęcił mnie do współpracy szef Artego Waldek Kotecki – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem Bydgoskim” Jarosław Kotewicz.
Inne z kategorii
Z trenerem Skibą i sprawdzonymi sponsorami Enea Abramczyk Astoria będzie walczyć o awans
Marcin Karpiński: Mógłby Pan żyć bez sportu?
Jarosław Kotewicz: Na pewno tak, bo prowadzę też działalność pozasportową – firmę organizującą eventy, która zajmuje się integracją firm. Ale sport chyba bardziej trzyma mnie przy życiu. Człowiek tyle lat uprawiał lekką atletykę (Jarosław Kotewicz był czołowym skoczkiem wzwyż – dop. red.), trenował, wyjeżdżał na zawody, że trudno się od niego całkowicie odciąć. Jeszcze zanim związałem się z Artego, organizowałem ligę Beach Soccera oraz amatorski turniej Carlsberg Cup z udziałem tak zwanych szóstek, w którym na końcu odbywał się mecz gwiazd. Przyjechali do nas Michalczewski, Szarmach, Lato i jeszcze paru innych znanych sportowców. Przez wiele lat przebywałem także w środowisku siatkarskim, jeździłem na Ligę Światową. Dziś dbam o to, co jest związane z grą naszego zespołu w ekstraklasie kobiet, począwszy od renegocjacji kontraktów i wyboru – razem z trenerem – zawodniczek, po dbanie o marketing i pozyskiwanie sponsorów.
Zawsze lubił Pan skakać bardzo wysoko…
Tak, przez większość kariery byłem zmotywowany, żeby osiągnąć jakiś wynik. Stawiałem sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Gdy się za coś biorę, nie ma półśrodków. Nie idę jednak po trupach.
W Bydgoszczy łatwo znaleźć sponsorów?
Nie jest trudno, tylko trzeba mieć na to pomysł, umieć rozmawiać i transparentnie wydawać pieniądze. Ważny jest przy tym również wynik sportowy, bo każdy darczyńca chce się pokazać przy dobrym produkcie. Dbamy o to, żeby wizerunek ekstraklasy – patrz Artego – był na tyle pozytywny, żeby dany sponsor nie musiał się wstydzić, zamieszczając przy nim swoje logo. Na wielu meczach hala była pełna, nazwy firm rzucają się kibicom w oczy. Mogę się pochwalić, że do tej pory udało nam się pozyskać 53 sponsorów.
To niesamowity wyczyn, bo w sytuacji, gdy w Bydgoszczy podupadły najbardziej popularne dyscypliny, udało się zbudować modę na żeńską koszykówkę. Nigdy przedtem nie cieszyła się tak dużym zainteresowaniem.
To prawda, bo jeszcze 15 lat temu nikt nie wiedział, że dziewczyny też grają w kosza… Lata pracy przyniosły jednak wyniki. Nie wstydzę się też podpatrywać lepszych, brać przykład od innych.
Jak utrzymać drużynę tak długo na topie?
Dobre pytanie. Musieliśmy znaleźć sposób, żeby się trzymać pewnego poziomu. A żeby tak było, potrzebna była stabilność finansowa. Jako osoba zajmująca się w klubie budżetem, mogę powiedzieć, że nigdy nie był on wirtualny. Jeśli mam go na przykład na poziomie 2,8 miliona złotych, nie mogę planować, że zaraz będzie wynosił 3,2 miliona, bo się pieniądze znajdą. Nie, tak to nie działa. Natomiast cieszę się, że przy piątym, czasem siódmym budżecie ligi, cały czas jesteśmy w czołówce i walczymy o medale.
Czy koszykarki cenią się na tyle, że finanse klubu z sezonu na sezon muszą być większe?
Powinny być większe. Ale jednocześnie zawsze chcemy pokazać, że warto nam pomagać. Prowadzimy taką selekcję do zespołu, żeby poziom prezentowany przez zawodniczki dawał nam szansę gry o podium. Wyjazdy, zakwaterowania i inne sprawy związane z logistyką w każdym klubie są na podobnym pułapie. Nawet w europejskich pucharach. Przelot z Paryża do Warszawy kosztuje tyle samo, co z Warszawy do Paryża. O większych wydatkach decyduje skład drużyny. Na końcu zawsze pojawia się pytanie, czy uda się zebrać takie środki, które pozwolą zbudować mocny zespół.
Zabolała Pana porażka z Francuzkami z Carolo Basket u siebie 62:83, w meczu 1/8 finału EuroCup?
Już przed tymi rozgrywkami dawano nam niewielkie szanse na wygrane w grupie, a myśmy ją wygrali. To było spore osiągnięcie jak na debiutanta. Powiedziałbym nawet, że duży sukces miasta. A z Francuzkami na pewno mogliśmy zagrać lepiej. Było widać, że tam grają zawodniczki lepiej opłacane. Budżet Carolo wynosi ponad dziesięć milionów. Cieszę się jednak, że mogliśmy się sprawdzić na tle drużyn z Europy. W polskiej lidze wszyscy się doskonale znamy, a gra w pucharach była wielką niewiadomą. Mogliśmy więc zobaczyć rywalki, o których niewiele wiedzieliśmy. Carolo, jeśli nigdzie się potknie, może zajść wysoko, bo gra bardzo dobrze.
Czy trener Tomasz Herkt też jest gwarancją stabilizacji i dobrego wyniku?
Wielokrotnie rozmawiamy o tym – przed czy po sezonie – z Waldkiem Koteckim, i uznaliśmy, że rewolucje nie są nam potrzebne. Owszem, to jest sport. Emocje dobre i złe. Ale my nie gramy na emocjach. Nikt jeszcze nie stworzył, czy to w Polsce czy na świecie, patentu na wygrywanie. W tej dziedzinie życia porażki są wkalkulowane.
Po którym z dotychczasowych wyników drużyny był Pan najbardziej dumny?
Myślę, że po pierwszym finale ekstraklasy. Nikt na nas wtedy nie stawiał. Pewnie nie my mieliśmy grać o złoto, a jednak się udało. A jeszcze raz przypomnę, że mamy któryś tam budżet w lidze. Bardzo byśmy się ucieszyli, gdyby miasto wsparło nas jeszcze bardziej. Bo chyba jako jedyni, oprócz tenisistów stołowych, z dyscyplin zespołowych podtrzymujemy hasło: Bydgoszcz miastem sportu.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od wyprawy na ryby...
Kiedyś z szefem Polwellu Waldkiem Koteckim, który już wtenczas był sponsorem zespołu pod nazwą Kadus, wybraliśmy się nad Zalew Koronowski na szczupaki, okonie i sandacze. I tak od słowa do słowa, aż w końcu zapytał mnie, czy nie pomógłbym mu w organizacji zespołu ekstraklasowego. W taki oto sposób zleciało dziewięć lat, od kiedy uczestniczę w prowadzeniu kobiecego zespołu. Dziś – uważam - jest to dla sponsorów bardzo interesujący projekt, a dla kibiców trochę gry na wysokim poziomie.