Komponuję na Starym Rynku, tu zamykam się przed światem [WYWIAD]
fot. materiały prywatne
– Tworzenie muzyki do filmu i teatru wymaga pokory. Jeżeli byłbym przywiązany do każdego taktu, nie należałoby w ogóle zaczynać pracy – mówi Piotr Salaber.
Inne z kategorii
W towarzystwie muzycznym jest koncertowo [ZAPROSZENIE]
Magdalena Gill: Co sprawia Ci największą przyjemność? Tworzenie muzyki do filmu, teatru, radiowych powieści i spektakli, komponowanie oratoriów czy może piosenek dla dzieci?
Piotr Salaber: Największą przyjemność mam z tego, że mogę to zmieniać, czyli robić bardzo różne rzeczy. Myślę, że to jest klucz do czerpania prawdziwej radości z tej pracy. Ale był taki okres, że pracowałem głównie i bardzo dużo w teatrze dramatycznym, gdzie muzykę do spektakli się nagrywa. Wtedy nagle – to było trzy lata temu – dostałem propozycję z Teatru Narodowego w Budapeszcie, by napisać muzykę do „Operetki” Gombrowicza i dyrygować premierą spektaklu, w którym miałem na scenie, włącznie z orkiestrą symfoniczną, 100 wykonawców.
Znasz węgierski?
Pracowałem nad tym przez rok, ale nie nauczyłem się mówić po węgiersku.
To jak to było możliwe?
Miałem przed sobą każdą linijkę Gombrowicza przetłumaczoną na język węgierski, każdą miałem też nagraną na dyktafonie, czytaną przez rodowitego Węgra. To była mrówcza praca. Musiałem się każdej frazy nauczyć na pamięć, jak muzyki. To była moja trzecia praca na Węgrzech, ale poprzednie wymagały stworzenia w całości muzyki dramaturgicznej nieśpiewanej. Któryś z krytyków doszukał się potem, że to była pierwsza realizacja „Operetki” Gombrowicza w całości śpiewana.
Język ma swoją frazę, akcenty, muzykę trzeba do tego dopasować. Chyba trudno to zrobić, nie znając języka?
Tu w Polsce bardzo pomagał mi konsul honorowy Węgier Marek Pietrzak z Bydgoszczy. Potem, jak pojechałem do Budapesztu z korepetytorką, która pracowała przy fortepianie z aktorami, robiliśmy jeszcze setki korekt. Ostatecznie chyba wyszło dobrze, bo dostaliśmy Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim.
Jak rok później dostałem propozycję z Tajwanu, by napisać dla nich muzykę ze śpiewanymi fragmentami po mandaryńsku, odpowiedziałem, że żaden problem (śmiech). Tam było do napisania tylko siedem piosenek.
To był spektakl w Teatrze Narodowym w Taichung?
Oba były, bo do Tajwanu wróciłem potem jeszcze w 2016 roku. Graliśmy w sali kameralnej, czyli na 700 osób, bo normalna była na dwa i pół tysiąca – taka jest skala przedsięwzięć w tamtej części świata. To było ogromne przeżycie, tym bardziej że powstała wersja telewizyjna naszego przedstawienia, emitowana na całe Chiny.
Z ciekawszych miejsc, gdzie ostatnio trafiałem dzięki mojej pracy, było też Vancouver. Robiłem tam muzykę do „Króla Maciusia Pierwszego” w niesamowicie wyposażonym Centrum Kultury Żydowskiej. Spektakl był prezentowany na otwarcie największego w Kanadzie festiwalu kultury żydowskiej Chutzpah Festival. Niektóre z piosenek były zaadaptowanymi do tego spektaklu wierszami Tuwima, przełożonymi na język angielski. Praca w tym języku to osobna część mojego życia – może nawet więcej pracuję po angielsku niż po polsku.
W jaki sposób pracują dziś kompozytorzy? Nadal przy fortepianie czy przy bardziej nowoczesnym sprzęcie?
Ja piszę coraz więcej przy biurku, bez żadnego instrumentu. Do utworów wokalnych lubię mieć fortepian, do pozostałych nie jest mi potrzebny.
A pomysły? Gdzie się rodzą?
Bardzo różnie. Pamiętam, jak leciałem na próbę do teatru w Petersburgu, a równolegle przygotowywałem się też do premiery „Widnokręgu” według książki Myśliwskiego w Lublinie. Pomysł przyszedł mi do głowy w samolocie. Szybko wyciągnąłem serwetkę, bo nauczyłem się, że muszę to zaraz gdzieś zarejestrować, inaczej ucieknie. Zwykle robię to na dyktafonie, ale w samolocie nie wypadało śpiewać i wystukiwać rytmu, więc zapisałem temat na serwetce.
Po prostu – narysowałeś pięciolinię i na niej nuty?
To jest świetne w moim zawodzie, że w dowolnym miejscu można wyjąć ołówek, kawałek kartki, narysować pięć kresek i pracować. W ten sposób zapisałem na serwetce temat do „Widnokręgu”. Gdy przyleciałem z tym do Petersburga, wpadłem prosto na próbę i okazało się, że rosyjska telewizja kręci program o naszej pracy. W jednej z przerw podczas prywatnej rozmowy z niezwykle cenionym w Rosji reżyserem Andrzejem Bubieniem wyciągnąłem tę serwetkę. Jak zobaczyli to operatorzy z telewizji, nawet nie było możliwości, by wytłumaczyć im, że to do innego spektaklu. Musieliśmy jeszcze raz dla telewizji zagrać scenę z tematem do przedstawienia, pisanym w samolocie.
Duża część Twojej pracy to też muzyka filmowa. Pracujesz teraz nad jakimś filmem?
Tak, ale na razie nie mogę powiedzieć, co to jest. W ubiegłym roku wydana została moja muzyka do filmu „Kobiety bez wstydu”. Robiłem też muzykę do „Skorumpowanych” – filmu i serialu, który wraca od czasu do czasu. Jest dużo projektów filmowych, zwłaszcza w Polsce, które z jakiegoś powodu nie dochodzą do skutku. Kilka lat temu wiązałem wielkie nadzieje z amerykańską produkcją „Dzwonnika z Notre Dame”, ze wspaniałą obsadą – m.in. Moniką Cruz, siostrą Penelopy, w jednej z głównych ról, Christopherem Lee i wieloma innymi amerykańskimi gwiazdami. Scenariusz wygrał kilka lat temu prestiżowy konkurs w Hollywood, w kategorii „najlepsza adaptacja prozy klasycznej”. Produkcja już nawet ruszyła, ale po trzech miesiącach została wstrzymana, bo pokłócili się producenci. Niby jest jeszcze szansa, że kiedyś pomysł wróci, napisałem już nawet pierwsze fragmenty muzyki. Przed rozpoczęciem pracy, żeby przeczytać scenariusz, musiałem podpisać około 30-stronicową umowę z klauzulami poufności, żeby było pewne, że nikomu nie opowiem, jak wyglądają jego szczegóły. Oczywiście pod ogromnymi obostrzeniami finansowymi.
Poza teatrem i filmem, Twoją muzykę można słuchać regularnie w Polskim Radiu.
Od kilku lat współpracuję z programem trzecim PR. Piszę muzykę do czytanych na antenie powieści, które są emitowane po dwa, trzy miesiące w odcinkach.
W 2016 r. zostałem poproszony do napisania po raz pierwszy muzyki do Teatru Polskiego Radia. To spektakle o zamkniętej formule, trwające niecałą godzinę. Pierwszy reżyserowała Julia Wernio, kolejne Janusz Kukuła. To okazja do współpracy z najlepszymi polskimi aktorami i fantastycznymi realizatorami. Trzy miesiące temu odebrałem „Amadeusza” – nagrodę kompozytorską Teatru Polskiego Radia. Obecnie pracuję równolegle nad kolejnymi spektaklami.
Jak wygląda praca w radiu nad muzyką do spektakli?
Kontakt z aktorami najczęściej jest zdalny. Zazwyczaj dostaję tekst – tzw. surówkę, czyli nagrany materiał dźwiękowy, moim zadaniem jest oprawienie tego muzycznie. Potem zwykle jest tak, jak w serialu. Ostateczny montaż jest zawsze dla mnie niespodzianką.
Muzyka w teatrze czy filmie nie jest najważniejsza. Nie boli Cię, gdy nagle wycinają szczególnie istotny dla Ciebie fragment?
Ostatnio kilka razy pracowałem z reżyserem Wojtkiem Adamczykiem, który kojarzy się szerokiej publiczności z serialami „Ranczo” czy „Dziewczynami ze Lwowa”. Spotykaliśmy się w teatrze, ale robiliśmy też wspólnie serial telewizyjny. Często było dla mnie niespodzianką, kiedy na stole montażowym z montażystą ucinali coś na przykład w poprzek frazy, czego ja bym nigdy nie zrobił. Pamiętam, jak po trzeciej czy czwartej mojej uwadze, że „może być zostawić jeszcze trzy takty do końca, bo tam tak ładnie skrzypce kończą”, Wojtek westchnął i stwierdził: „chyba nie będziemy już zapraszać kompozytora na zgranie”. Bywa to trudne, ale zwykle są to decyzje z korzyścią dla materiału.
Niemniej od kompozytora wymagają dużo pokory.
W ogóle praca dla teatru, radia czy filmu wymaga pokory. Jeśli kompozytor jest przywiązany do każdego taktu, to nie należałoby w ogóle zaczynać pracy nad muzyką filmową czy teatralną. Dlatego cieszę się, że bydgoska Akademia Muzyczna, na której od lat prowadzę specjalizację muzyka teatralna i kilka innych przedmiotów, wprowadziła nowy przedmiot na wydziale kompozycji i teorii muzyki – kompozycja muzyki filmowej i teatralnej. Rzadko gdzie się tego uczy.
Czym się różni praca kompozytora, który tworzy własne utwory, od tego, który pisze muzykę do filmu czy teatru? Jak to tłumaczysz studentom?
To jest właśnie kwestia hierarchii. W muzyce autonomicznej to ona jest podstawową kwestią. W przypadku filmu czy spektaklu dramaturgia jest absolutnie pierwotną materią, ważniejszą od muzyki. Zwykle w tym drugim przypadku pracuje się zespołowo, a dla widza film, w tym również muzyka, musi być estetyczną całością. To jest główna różnica, a pozostałe rzeczy są takie same. Może też tempo pracy się różni. Rygory czasowe w filmie są ogromne, w teatrze trochę mniejsze. W Polsce próby do spektakli trwają dwa – trzy miesiące i w tym czasie może powstawać też muzyka. Jak pracuję w Moskwie czy Petersburgu, próby czasem trwają pół roku, więc proces dochodzenia do ostatecznego kształtu jest dłuższy.
Piszesz muzykę do spektakli na całym świecie, ciągle podróżujesz. Regularnie bywasz w Bydgoszczy i w Warszawie. Gdzie jest Twój dom?
To trudne pytanie. Urodziłem się we Wrocławiu. Cała rodzina mojej mamy pochodzi z Warszawy, skąd uciekała po powstaniu. Obecnie nawet mieszkam blisko miejsca, gdzie moi dziadkowie mieszkali przed wojną. Większość swojego życia jednak spędziłem w Bydgoszczy – tu skończyłem klasę matematyczno-fizyczną w I LO i oba kierunki na Akademii Muzycznej, więc jestem bardzo z tym miastem związany. Z kolei dyplom z fortepianu w średniej szkole muzycznej grałem w Toruniu, a zdarzyło się też, że ponad dwa lata w moim życiu tułałem się po różnych częściach świata. Teraz sam się ze sobą umawiam, czy właśnie wyjeżdżam, czy może wracam, bo to zależy od etapów w mojej pracy. Muszę zawodowo funkcjonować zarówno w Bydgoszczy, jak i w Warszawie. Tutaj jestem coraz bardziej związany z Akademią Muzyczną i czerpię ogromną przyjemność z tej pracy. Z kolei w Warszawie styka się większość moich nitek zawodowych.
Ale komponujesz zwykle w swoim mieszkaniu na bydgoskim Starym Rynku?
Tu mam fortepian i piszę. Zwykle tu się zamykam przed światem, kiedy mam do skomponowania coś większego.
Hałas rynku Ci nie przeszkadza?
Przeszkadzają mi tylko dźwięki o określonej wysokości, więc jak pojawia się muzyka, to rzeczywiście mam problem, ale kiedy są to zwykłe hałasy, to raczej nie.
Przed swoim bydgoskim koncertem kompozytorskim (odbył się 19 stycznia w filharmonii) też się tu zamknąłeś?
Długo siedziałem nad partyturami, bo te wszystkie utwory wprawdzie kiedyś powstały, ale za każdym razem na inny skład. Oczywiście żadnego teatru nie było stać na zatrudnienie orkiestry symfonicznej, w związku z czym teraz musiałem wszystko przeorkiestrować, robiąc jednocześnie jeszcze kilka innych rzeczy – m.in. spektakle dla Polskiego Radia. Bałem się, że nie zdążę. Wyłączyłem telefon i pracowałem. Przyznam się, że miałem tremę.
Po tylu latach pracy, muzyce do ponad stu spektakli i dziesiątkach innych projektów jeszcze można mieć tremę?
Ona zawsze jest i za każdym razem jest większa. Ostatnio, gdy przyznawano mi Honorową Perłę Polskiej Gospodarki na Zamku Królewskim zagraliśmy dwa moje utwory z Natalią Walewską na skrzypce solo i fortepian. Strasznie to przeżywałem. Oczywiście, że człowiek uczy się lepiej sobie z tym radzić, ale odpowiedzialność – wbrew pozorom – z wiekiem rośnie. Mówimy w teatrze, że tyle jesteś wart, co twoja ostatnia premiera, że nie jest ważne, co zrobiłeś wcześniej. Każdy ma prawo cię za to skrytykować, ma prawo się to nie podobać, więc stres za każdym razem jest.
Honorową Perłę Polskiej Gospodarki przyznano Ci pod koniec ubiegłego roku, w kategorii kultura. To ważna dla Ciebie nagroda?
Bardzo ważna. Nawet odbierając ją, mówiłem, że jako młody człowiek podczas studiów w Akademii Muzycznej prowadziłem długie dyskusje z Wojciechem Kilarem – telefonicznie i spotykając się z nim osobiście. W najśmielszych oczekiwaniach nie przyszło mi wtedy do głowy, że otrzymam nagrodę, którą on dostał jako pierwszy. Potem otrzymali ją również m.in. Jerzy Maksymiuk, Małgorzata Walewska, Urszula Dudziak i wiele innych wspaniałych osób, więc było to dla mnie ogromne wyróżnienie i duże przeżycie.
Jakie są Twoje plany na ten rok?
Oprócz koncertu w Bydgoszczy, będą kolejne spektakle dla Polskiego Radia. Na pewno zawędruję z powrotem do Teatru Narodowego w Budapeszcie, choć na razie nie wiem, jaka to będzie sztuka. Będzie też serial, o którym niestety nie mogę powiedzieć. Mniej więcej dwa lata do przodu mam ułożone i tak – odpukać – jest od paru dobrych lat.
Piotr Salaber – kompozytor, pianista i dyrygent. Wykłada na bydgoskiej Akademii Muzycznej, Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i gościnnie na University of British Columbia w Vancouver w Kanadzie. Autor muzyki do ponad 100 spektakli teatralnych, piosenek, programów radiowych i telewizyjnych, filmów kinowych i seriali TV.