Marcin Lewandowski 2 wrz 2020 | Redaktor
Marcin Lewandowski: O rozmywaniu roli [OKIEM RADNEGO]

W każdym formalnie zorganizowanym środowisku wytwarzają się z czasem pewne nieoficjalne podgrupy, bazujące na przyjaźni, sympatii, wspólnych sprawach. Takie zawężone grono nie pokrywa się z podziałem zależności służbowych. Funkcjonuje mimo nich. To garstka „swoich ludzi”, z którymi „można pogadać”; pewien „wewnętrzny krąg”.

W swoim odczycie z 1944 roku, pod takim właśnie tytułem, C.S Lewis wskazał nie tylko na samo zjawisko, ale i na związane z nim pokusy. My zwróćmy uwagę, iż członkostwo w takiej „paczce” wiąże się z siłą rzeczy z pewną uprzywilejowaną pozycją; zdecydowanie „skraca drogę formalną”, a nawet pozwala ją zupełnie ominąć. Pewne rzeczy stają się łatwiejsze, nie potrzeba bawić się w „zbędne ceregiele”.

Myśl twórcy świata Narni i autora „Czterech miłości” ma swój oczywisty potencjał dla refleksji nad życiem publicznym. Pomaga dostrzec i nazwać pewne fenomeny – czasem nieoptymalne, gorszące. Inspirowany tekstem Lewisa, Zbigniew Dziadosz (UPJPII), zwraca, na przykład, uwagę, że „każdy, kto załatwi coś półprywatnie, pod stołem, nieoficjalnie, po znajomości, zaczyna podświadomie bronić patologicznej sytuacji dzięki której mógł to zrobić”. Kapitalne rozszerzenie definicji korupcji! I można coś dopowiedzieć... Otóż, ktoś pełniący funkcję, a „załatwiający” coś komuś drogą nieformalną (nawet coś naprawdę potrzebnego, a czego nie udaje się innym uzyskać zwykłą procedurą), już każdym takim aktem, umacnia niedoskonałość systemu, pogłębia koleiny nieformalnych praktyk. Co więcej, nie ujawnia niedoskonałości procedur, ale pomaga ją przemilczeć. Kolejną bowiem sprawę udało się „przepchnąć” – po cichu…

 

Corruptio

 

Słowo „korupcja” zwykliśmy odnosić do szczególnego rodzaju przekupstwa. Tymczasem, jego źródłosłów – corruptio – zepsucie – pozwala na dostrzeżenie i innych zjawisk godnych takiego miana. Jednym z nich zdaje się być właśnie „załatwianie” – wyświadczanie przysług, skombinowanie czegoś dzięki „zagadaniu”, wystaranie się o coś poza kolejnością – użycie wpływów, które uzyskało się jako osoba publiczna. Udało się to może nawet bez wyraźnej osobistej korzyści, wystarczy zwykła wdzięczność, zadowolenie wyborcy - przy czym dokonało się z pominięciem losu innych, zwykłych śmiertelników, którzy pokornie czekają na rozpatrzenie swoich próśb lub petycji.

Odkąd prawie zapomnieliśmy, iż sprawiedliwość to oddawanie tego, co się komu należy, z uwzględnieniem jego rzeczywistych właściwości – a nie równość bezwzględna – tym mocniej rażą nas wszelkie „wyjątki”. Zazdrosne i – nie bez przyczyny – podejrzliwe oko petenta szczególnie mocno przygląda się realizacji postulatu przejrzystości, jawności. Jest to oczekiwanie racjonalne, zrozumiałe – w świecie skażonym, w świecie zawiedzionego zaufania.

Tymczasem, po ludzku, będąc wiedzionym szczerą wolą pomocy, chciałoby się czasem „załatwić sprawę”, angażując dostępne sposoby – oficjalne czy nieoficjalne. Wola skuteczności skłania nieraz do łączenia lub mieszania porządków, ale smak sukcesu zostaje przyćmiony przez to, że nie można zbyt głośno mówić, jak się do niego doprowadziło….

Co ciekawe, „corruptio”, to też termin filozoficzny, oznaczający istotową zmianę bytu, ginięcie. Czy mógłby mieć tu zastosowanie? Możliwe: poprzez rozmywanie etosu danej roli, dochodzi do erozji systemu.

 

Radny czy agent?

 

Etos i powagę rady miasta oddaje jeszcze jakoś staroświeckie słowo „rajca”. Rada „obraduje”: dyskutuje, rozważa i – dopiero - oddziałuje na tego, kto ma działać. Wydając uchwały, współtworzy prawo miejscowe. Tymczasem, innym sposobem widzenia – a czy nie rozmycia obrazu? – jest współcześnie dominujące wyobrażenie radnego jako swoistego agenta – kogoś, kto ma coś załatwić. Tak postrzegają siebie często i sami członkowie rady - nierzadko z lekką nutą populizmu. Taki już utarł się obraz rajcy, jako „załatwiacza” – podejmującego się przecież często faktycznie ważkich spraw – działającego w interesie kogoś potrzebującego.

W szczerej intencji dogodzenia pewnej grupie (choćby najbardziej poczciwych mieszkańców jakiejś ulicy lub osiedla), pojawia się jednak pokusa lub nadzieja działania „na skróty”. Oczekiwanie skuteczności nie zawsze ogląda się na zachowanie formalnej ścieżki. Te często, zresztą, bywają przyblokowane, nieefektywne. A dla interesanta liczy się „załatwienie sprawy”, a więc – po drodze – czyjaś inwencja, rzutkość, czyjeś „dojścia”.

Wg ustawy, radny ma utrzymywać kontakt z mieszkańcami i działać dla ich dobra. Jednak pytanie, w jaki sposób? Czy zasadą jego działania powinny być kontakty, improwizacja i twórczy aktywizm? Ten ostatni wielu z nas nie wyda się przecież czymś złym, jeśli jednak będzie bezrefleksyjnie traktowany jako norma i praktyczna zasada, z czasem pogłębi rozbieżność między żywionymi oczekiwaniami a formalnymi kompetencjami.

 

Do czego te komisje?

 

Czy chcemy tego, czy nie, zasadniczo poszczególnym instytucjom, funkcjom, urzędom, są przypisane określone ramy, granice uprawnień; zadany tryb działania. Poszczególne kompetencje czasem się pokrywają, ale role nie powinny się mieszać. Inspektor powinien być inspektorem, radny powinien być radnym…

Ostatnio dobrym przykładem kryzysu ról i ich rozumienia były zadaniowe komisje doraźne powołane w lipcu przez Radę Miasta Bydgoszczy, a które zakończyły prace na koniec sierpnia: do spraw odpadów, podtopień i zaciemnienia… pardon… oświetlenia.

Komisje rady miasta – stałe czy doraźne – są powoływane przez organ stanowiący i kontrolny samorządu. Odpowiadają przed radą miasta i to ona wyznacza im zadania. Delegowani są do nich członkowie rady. Zatem, same komisje są instytucją organu uchwałodawczego i kontrolnego. Nie – wykonawczego. Ten oczywisty - zdawałoby się - podział zakresu władzy ulegał jednak zamazaniu. Nawet nerwowe pytania od samych członków komisji na pierwszych i kolejnych posiedzeniach: „Jak ta komisja chce poprawić (aktualną) sytuację?”- zdradzają albo duży pośpiech, albo niezrozumienie ogólnych zadań. Tu bowiem działaniem powinna być głównie kontrola – sprawdzanie tego co przeszłe, aktualne i co dotyczy przygotowań na przyszłość. Miano wskazać ewentualne zaniedbania lub potrzeby optymalizacji. Na uciążliwą rzeczywistość komisja nie mogła oddziaływać wprost - a pośrednio. Oczekiwania i wyobrażenia bywały jednak inne.

 

Między powinnym a dodatkowym

 

Dobrze zadać sobie pytanie o to, co należy do zasadniczego repertuaru działań radnych miejskich. Ustawowo umocowanymi instytucjami i narzędziami pracy rajców są: sesja, komisje, interpelacja, zapytanie i tzw. interwencja radnego.

Pozwolę sobie tu trochę ponarzekać, bowiem od czasu do czasu podnosi się w dyskusji między radnymi wzajemny, brzydki zarzut braku uczestnictwa w jakichś dodatkowych, organizowanych przez różne podmioty spotkaniach lub inicjatywach. Przykro tego słuchać. Zwracam bowiem uwagę na podstępność takiego sposobu deprecjacji obrazu czyjejś pracy jako członka rady miasta. Ponadstandardowa aktywność bywa, owszem, czymś szlachetnym (o ile nie jest tylko na pokaz), ale jest wolontariacka i dlatego jej ewentualny lub czasowy brak nie może być poważnym przedmiotem zarzutów.

Dodatkowe konsultacje, udział w prezentacjach, sympozjach… - są to rzeczy, owszem, nierzadko ważne, ale - zwróćmy uwagę! – czasem niekonieczne. Za to sztuczny aktywizm – bywa - wręcz wypacza wyobrażenie o realizacji faktycznych obowiązków. Zaciemnia obraz funkcji i właściwego sposobu działania. A to te ostatnie oddają istotę, eidos.

Dobrze, gdy członek organu uchwałodawczego jest szeroko aktywny, zorientowany, angażujący się. Ma wszak utrzymywać więź z mieszkańcami (art. 23 ust. 1 ustawy o samorządzie gminnym). Dobrze tego nie zaniedbywać, ale nie powinno dochodzić do nieuczciwej zmiany akcentów - gdy ktoś kogoś publicznie i nieuczciwie "rozlicza" za to, co nieobowiązkowe, akceptując kiedy indziej braki w realizacji tego, co obligatoryjne, istotne, czasem przyzwalając nawet na zaniedbania proceduralne.

 

Zdrowy formalizm

 

Powyższe uwagi mogą jawić się jako przejaw formalizmu. Czy jednak może może mieć on jakieś aspekty pozytywne? To myśl niepopularna, wiem. Bycie "formalistą" nie cieszy się uznaniem i w wielu z nas budzi przykre skojarzenia. Chyba każdy zna to niemiłe uczucie, gdy jego nieformalna prośba odbiła się od czyjejś zasadniczości. A jeśli nie zna, to czy jednak czegoś w porządku doświadczeń moralnych nie stracił?

Na „formalizm” – rozumiany jako silne przywiązanie do reguł, wierności im, wyrazistą postawę ścisłej zgodności z zasadami – można spojrzeć jako na ekspresję prawości, pragnienia zachowywania czytelności, troski o uczciwość i porządek. A w dalszej perspektywie – jako na wyraz poczucia sprawiedliwości. Zapominamy czasem, iż bezkompromisowość i wierność w małym, niekiedy świadczą o czymś innym, niż o małostkowości…

 

Wchodzę tu zapewne w paradę niektórym piewcom politycznej skuteczności za wszelką cenę. Efektywność osiągana wszelkimi sposobami, to w dłuższej perspektywie korupcja systemu, łamanie zasad, rozmycie. To ostatecznie, na dłuższą metę, działanie szkodliwe. Jest bowiem sens w znanej kantowskiej regule, aby postępować tak, abyśmy co do zasady naszego działania mogli chcieć, żeby była prawem powszechnym.

Wiem, powyższymi uwagami narażam się tym, którzy widzą radnego jako „gościa od wszystkiego”, dla których liczy się przede wszystkim efekt, niezależnie od sposobu jego osiągnięcia. Żeby być dobrze zrozumianym: nie głoszę krytyki aktywności społecznej, zaradności czy też wykazywania własnej inicjatywy, ale akcentuję, by nie rozmywać przy tym obrazu zadań podstawowych, by nie tracić ich z oczu. Nie można z nich abdykować na rzecz tego, co bardziej zauważalne, a dodatkowe. Ileż bałaganu i rozczarowań można by uniknąć, gdyby każdy przede wszystkim robił swoje.

 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor