Rewolucja figur woskowych [RECENZJA]
Po premierze niektórzy spodziewali się skandalu. Rozczarowali się/fot. Natalia Kabanow
Trzecia realizacja Wojciecha Farugi w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, tym razem o królowej Marii Antoninie, pokazuje kres starego świata, ale też kłopot z tym „nowym, wspaniałym”.
Inne z kategorii
Beniamin Bukowski będzie dyrektorem TPB
Niektórzy sądząc po nazwiskach autorów – wspomnianego Wojciecha Farugi i Sebastiana Majewskiego – twórcy scenariusza, wieszczyli skandal. Rozczarowali się. Skandalu nie było, choć z początku można było sądzić, że jednak będzie. Oto na scenie pojawia się półnaga aktorka, pokryta malowidłami niczym przedstawicielka dzikiego plemienia. Odgrywa rolę komentatora zdarzeń. Druga aktorka, też półnaga, stoi tyłem do widowni. Wkrótce okaże się, że to młoda Maria Antonina Austriaczka. Śledzimy dość drobiazgowo przeprowadzoną historię jej małżeństwa z Ludwikiem XVI, będącego owocem sojuszu politycznego pomiędzy Austrią i Francją. Zostaje ono poprzedzone negocjacjami króla Ludwika XV z królową Marią Teresą Habsburg. Dobrze było zobaczyć w tych rolach Mariana Jaskulskiego i Jerzego Pożarowskiego. Ten drugi występował w obu dotychczasowych realizacjach Wojciecha Farugi w Polskim: „Wszystkich świętych” i „Trędowatej”.
Dalej następuje sekwencja nieudanych prób konsumpcji małżeństwa. Ludwik XVI nie jest jednak zdolny do współżycia, cierpi na stulejkę i dopiero kiedy przypadłość zostaje usunięta, płodzi potomstwo. Życie na dworze ukazane jest jako pozbawione większej wartości. Król (w tej roli Damian Kwiatkowski) ględzi nieustannie, wykazując słabość w stosunku do otoczenia. Snuje plany nowych aranżacji przestrzeni pałacowych, za wszelką cenę chce świętego spokoju pośród sztucznych dekoracji. Wszystko jednak na nic. Do bram Wersalu puka już rewolucja. Robespierre, zwany „Nieprzekupnym”, uderzeniami kija bilardowego w metalowe zastawki odlicza ostatnie chwile monarchii.
Najpierw gilotyna ścina głowę króla, po nim rewolucja pożera Marię Antoninę, oskarżaną o wszelkie możliwe przewinienia, łącznie z molestowaniem własnego syna. To ona na okrzyki wieśniaków: „jesteśmy głodni, nie mamy chleba” miała odpowiedzieć: „To jedzcie ciastka”, chociaż wiadomo że słowa te padły już sto lat wcześniej z ust zupełnie kogo innego. Motyw ciastek ochoczo wykorzystuje dramaturg. Dojrzała Maria Antonina (w tej roli Małgorzata Trofimiuk) wielokrotnie powtarza frazę o ciasteczkach. Wcielenie stereotypu kozła ofiarnego.
W „Marii Antoninie. Śladzie królowej” nie znajdziemy żywych ludzi. To gabinet figur woskowych, tyle że ruchomych. Postacie są pociągnięte plakatowo, grubą krechą, jak to teraz w modzie. Swoje kwestie, wzmocnione mikrofonami, podają bardziej do widowni niż do siebie. Chyba najbliżej jakiejś prawdy o człowieku jesteśmy w przypadku Robespierre’a. W jego postaci widzimy nie tylko rewolucjonistę, ale przede wszystkim kogoś potwornie samotnego, kto nie ma złudzeń, że lud przedstawia sobą jakąś większą wartość. Jedyną wartością jest sama Historia, jej mechanika, dobrze oddana w ruchu scenicznym i scenografii samego Farugi, podkręcona ciekawymi dźwiękami Joanny Halszki Sokołowskiej.
Rewolucja francuska zburzyła stary ład, czego skutki obserwujemy do dziś. W spektaklu Wersal zmienia się w muzeum, postaci historyczne w popkulturowe gadżety. Ta konstatacja rozczarowuje swoją płycizną. Nie o samą zmianę funkcji szła przecież gra, ale o całkowite wykorzenienie człowieka z tradycji, z chrześcijaństwem na czele. Zabicie króla było tylko symbolem zabicia Ojca. Ojcobójcy przyszli z hasłami wolności, równości i braterstwa, które szybko okazały się kłamstwem. Końcówka przedstawienia zresztą niepotrzebnie stacza się w autokomentarz. Przecież od początku wiemy, że nie chodzi tu o prawdziwą Marię Antoninę, tylko o to, co stało się z nami.
Jarosław Jakubowski