Kto służy Bogu, ten będzie szczęśliwy [ROZMOWA]
– Zawsze miałem zasadę, że nie wybieram. Gdzie mnie poślą, tam idę – mówi prałat Władysław Mielcarek, najstarszy ksiądz diecezji bydgoskiej. Niedawno świętował 65-lecie posługi kapłańskiej.
Inne z kategorii
Będą wykonawcy procedur - zabraknie ludzi myślących [WIDEO]
Radni Bydgoskiej Prawicy: nie finansujmy z samorządowych pieniędzy partyjnych imprez! [WIDEO, ROZMOWA]
Katarzyna Chrzan: Jak porównałby Ksiądz dwa lata swojej pracy – ten pierwszy i ten ostatni?
Ks. Władysław Mielcarek: Pierwszy rok kapłaństwa rozpoczynałem w Inowrocławiu w parafii świętego Mikołaja, był to czerwiec 1953 roku. Wówczas, we wrześniu, aresztowano prymasa.
Był to okres najbardziej intensywnej walki z Kościołem. Ludzie garnęli się do Kościoła, ale bali się też ujawniać, zwłaszcza ci, którzy piastowali jakieś urzędy. Jeżeli przychodzili w sprawach duchowych, to incognito, żeby nikt ich nie spotkał, nie doniósł, że oni są wierzący, że utrzymują kontakty z Kościołem. Wtenczas też, już w 1953 roku, zaproponowano mi współpracę, bym donosił, kto przychodzi do księdza kanonika, o czym rozmawiają.
Powiedziałem, że jestem kapłanem, a jeśli chcą wiedzieć, kto przychodzi, to niech swoich ludzi postawią, a ja nie będę takich rzeczy dla nich robił. Proponujący mi to pożegnał się. Konsekwencji żadnych nie miałem.
W tamtym roku potrafili zwinąć człowieka z ulicy. Ktoś nagle ginął i rodzina się dopytywała, ale nikt się nie dowiedział, gdzie zaginiona osoba jest, co się z nią dzieje.
2004 rok natomiast to był ostatni rok, kiedy tutaj na Szwederowie byłem proboszczem. I w tym ostatnim roku już mówiło się o wejściu do Unii Europejskiej, ludzie nie byli już w jakikolwiek sposób inwigilowani. Jednak chcieli żyć na sposób bardziej zachodni. Jakaś część z nich zaczęła zaniedbywać swoje obowiązki religijne. W 2004 jeszcze był ten zapał, teraz po 14 latach emerytury widzę, że podejście do wiary czy do zasad moralnych jest bardzo
liberalne.
Podobnie jak na Zachodzie – poprawiły się warunki materialne, więc człowiek myśli, że jest niezależny od Pana Boga, że sam wszystkim rządzi, ale jednak rzeczywistość
jest inna.
Ksiądz doświadczył we wczesnej młodości wielu trudnych sytuacji. W czasie wojny wywożono Was w wagonach bydlęcych, doświadczaliście biedy, zagrożenia życia, śmierci bliskich, ale byliście razem, całą rodziną. Dziś mamy wszystko, ale mnóstwo rodzin się rozpada. Czy współczesne pokolenia są mniej szczęśliwe niż Wasze? Czy coś tracimy?
Nie wiem, jak młodzi są dziś szczęśliwi, czego pragną, ale jeżeli człowiek zadowala się tylko materialnymi dobrami, to albo odczuwa, albo powinien odczuwać jakąś wewnętrzną pustkę, po prostu bezsens życia. Bo do grobu niczego nie weźmie, wszystko zostawi. Zdobywa, gromadzi, a nie myśli o sobie, o swojej osobowości. Rozwinęła się cywilizacja, technika, ale to życie duchowe, wewnętrzne, raczej podupadło.
Ja bym nie umiał czuć się szczęśliwy, mając takie pragnienia czy poglądy, jakie część młodzieży
dzisiaj ma.
Jak Ksiądz oceniłby powody spadku powołań kapłańskich? Gdy Ksiądz uczył się w seminarium, było Was bardzo wielu, dziś już nie.
Było więcej powołań, bo było więcej dzieci i młodzieży. Jeśli było pięcioro, sześcioro dzieci, to któryś syn decydował się iść do seminarium. A dzisiaj, jeśli rodzice mają jednego syna... też zdarza się, że jedynacy wybierają kapłaństwo, ale to jest niewystarczająca liczba. Bóg mówi: „Proście o robotników, żniwo wielkie”...
Do niedawna miał Ksiądz jeszcze na świecie starszego brata, który dożył sędziwych lat. Gdy spotykają się bracia, kapłan i świecki, z tak wieloletnim doświadczeniem życiowym, o czym rozmawiają?
Brat miał 102 lata, skończył 31 grudnia, a zmarł 4 stycznia. Rozmawialiśmy na przykład o jego młodości, o tym, jak tworzył swoją rodzinę. U niego już syn gospodarzył, to i o gospodarce rozmawialiśmy. Wspominało się o dawnych rzeczach, ale też o współczesnych. Brat mój do końca zachował jasny umysł, więc rozmawialiśmy zarówno o sprawach rodzinnych, jak i politycznych, gospodarczych...
Co przez te 65 lat było dla Księdza najtrudniejsze w posłudze?
Nie miałem żadnych trudności. Wstawało się o 6.00, kładło się spać o 22.00, człowiek się napracował, ale nie czułem żadnych trudności. Nawet wtedy, gdy rozmawiałem z UB, zawsze miałem na uwadze, że to są ludzie, którzy wybrali tę pracę dla lepszego chleba, żeby mieć łatwiejsze życie, czasem dla rodziny, żeby rodzina miała lepiej. I w rozmowie zawsze starałem się ich uszanować, ale też wypowiedzieć przed nimi różne refleksje.
Reagowali na te poddawane im przez Księdza myśli?
Tak. Bardzo pozytywnie na ogół. Nie miałem więc większych trudności. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościłem, a cieszyłem się, jak widziałem, że ludzie interesują się swoim życiem duchowym. Że kochają ojczyznę. Kościół. Swoją rodzinę.
Co po tych 65 latach kapłaństwa uznaje Ksiądz za najpiękniejsze?
Spokojne sumienie. Zadowolenie, że człowiek starał się swoje zadania wypełniać jak najsumienniej. I Boga czcić, i ludziom pomagać, żeby byli szczęśliwi, lepsi.
Jacy święci byli szczególnie ważni dla Księdza w życiu kapłańskim?
Wielki wpływ na moje życie miał św. Jan Vianney... jego troska o zbawienie swoich parafian. Potem św. Jan Paweł II, św. Faustyna – jej bezgraniczna ofiarność, poświęcenie dla Pana Boga.
A spośród spotkanych ludzi? Kto wywarł na Księdza szczególny wpływ?
Ksiądz infułat Kłaniecki – wykładowca w seminarium duchownym egzegezy Starego Testamentu, człowiek wielkiej klasy, mądry, a przy tym nadzwyczaj szlachetny. Bardzo dużo jemu zawdzięczałem, podziwiałem jego miłość do Kościoła i ojczyzny.
W czasie wojny ważnym przykładem był dla mnie pan dziedzic, Zdzisław Lechnicki. On czynił wiele dobra dla ludzi. W jego dworach kryły się i organizowały oddziały AK. Pan Lechnicki był samotny, miał ułomną jedną nogę. Wstawał o 4.00, o 11.00 przyjeżdżał na koniku. Miał trzy majątki, jeden pod Lublinem i dwa w pobliżu Chełma Lubelskiego. Działał dla Polski, dla ludzi, dla
wygnańców.
W ostatnio wydanej książce-wywiadzie wspomina Ksiądz swoją mamę, której bardzo Księdzu brakowało po jej śmierci. Mówił Ksiądz, że ona wywarła duży wpływ na wiarę Księdza, potem nastąpiło oddanie się w niewolę Maryi, po zapoznaniu się z książką św. Ludwika de Montforta, aż w końcu ostatecznie wieloletnie powołanie do posługi w parafii pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
Tak. Nie ma przypadków. Jeżeli znalazłem się tutaj i niektórzy ludzie przyczynili się do tego, że zostałem tu proboszczem, to Maryja kierowała i wypraszała te łaski. Ja zawsze miałam zasadę, że nie wybieram. Gdzie mnie poślą, tam idę.
A jak Ksiądz odnalazł się na Szwederowie?
Kiedy w 1972 roku przyszedłem, tu była spokojna dzielnica. Nie było większych trudności, a ludzie byli oddani. Podczas nawiedzenia obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej na ulicy Ugory i ks. Skorupki postawili 52 bramy powitalne.
52 bramy? Aż tyle? Sami to przygotowali?
Tak. Cała Litania do Matki Bożej, na każdej bramie jedno wezwanie, na wysokości czterech metrów. Ludzie sami zrobili napisy. Jak chciało się zrobić cokolwiek dobrego, to współpracownicy się znaleźli.
Czerpiąc z własnego 65-letniego doświadczenia kapłańskiego, czego by Ksiądz życzył chłopcu, który w nowym roku akademickim zacznie naukę w seminarium?
Żeby wiernie służył Panu Bogu, to najważniejsze. Trzymał się jego przykazań, wykorzystywał te wszystkie dary, łaski, jakie Pan Bóg daje. Będzie szczęśliwy. Niczego nie będzie żałował w swoim życiu.
Nikogo nie ukrzywdzi, bo to ważne – żeby nikogo nie ukrzywdzić, nie poniżyć. Pomóc, jak tylko potrzebuje. Jeśli z takim nastawieniem rozpoczyna i idzie przez kapłaństwo, to będzie szczęśliwy.