Wywiady Tygodnika Bydgoskiego 7 kwi 2019 | Marta Kocoń
 Najlepsze, co rodzice mogą dać dziecku, to kochać siebie nawzajem [ROZMOWA TYGODNIA]

fot. Anna Kopeć

Na punkcie dobrego wychowania dzieci panuje obsesja, a mało kto zajmuje się dobrem małżonków. Nie dbają o swoje małżeństwo, a w efekcie dziecko nie będzie szczęśliwe – mówią Julia i Janusz Staneccy, muzycy, rodzice czworga dzieci, autorzy małżeńskiego bloga i vloga „Niebieska ławeczka”.

Będąc polską lekarką... na misjach [WIDEO]

Wywiady Tygodnika Bydgoskiego Dzisiaj 09:40

Marta Kocoń: Czemu ma służyć „Niebieska ławeczka”? I jak powstała?

Janusz Stanecki: Siedem lat temu założyłem blog „Małżeństwo moja pasja” – to był zbiornik moich przemyśleń dotyczących małżeństwa.

Julia Stanecka: A ja zaraz po Tobie założyłam blog „Antytrend” – nazwa oznaczała myśli niemodne światopoglądowo. Wtedy jeszcze kompletnie nie znaliśmy się na blogach, przelewaliśmy po prostu myśli zamiast na papier – w przestrzeń internetową, z myślą, że może kiedyś ktoś to przeczyta. 

Byliśmy cztery lata po ślubie, nasz syn miał dwa latka, a córka ok. trzech miesięcy, więc wchodziliśmy powoli w wielodzietność. Jasiu w tym czasie bardzo doceniał moją pracę w domu: przysłowiowe przebieranie pampersów, dbanie o dom. Pisał, że to wielka praca. Chciał szerzyć pozytywne idee. 

Cały czas na tym etapie mieliśmy marzenie, żeby wspólnie napisać książkę o małżeństwie. Opisywałam różne niezwykłe albo zabawne sytuacje z naszego życia, związane z byciem mamą kilkorga dzieci. Zapisywałam to w pamiętniku, ale czasem miałam też potrzebę wysłać jako mail do najbliższych przyjaciół. Słyszałam od nich głosy: „ale się uśmiałam”, „masz talent, zrób coś z tym”, które dodawały mi otuchy. W związku z tym, jak urodziła się najmłodsza córka, zmobilizowałam się i założyłam blog „Mama razy cztery”. Mieliśmy już w głowie, że skoro Jasiu ma blog, ja mam blogi, to stworzymy coś razem.

Janusz: W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że mężczyźni nie czytają – że lubią oglądać. Tak powstała idea, żeby założyć też kanał na YouTube. 

Julia: Długo myśleliśmy nad nazwą. A ten pomysł rzuciła, wychodząc z naszego domu, przed którym stoi nasza ławka, fotografka, która robiła nam sesję na bloga: „A może niebieska ławeczka”? Ta ławeczka towarzyszy nam niemal od początku małżeństwa, mieliśmy ją na podwórzu kamienicy, gdzie kiedyś mieszkaliśmy, i jest z nami do tej pory. 

Piszecie, że wykreśliliście ze słownika wyraz „rozwód”. Dlaczego?

Julia: Jest teraz tyle rozwodów... Zdarzają się skrajne przypadki, patologie, ale zostawmy to na boku. Nieraz słyszałam: bierzemy ślub, ale jak się popsuje, to się popsuje. Już na początku nie ma idei, że małżeństwo to coś na zawsze. A jeśli nie bierze się pod uwagę opcji rozwodu, to nie traci się czasu na ciche dni, myślenie o innym mężczyźnie, kiedy coś jest nie tak. Jesteśmy na zawsze razem, koniec kropka, więc jak coś się popsuje – a psuje się dziesięć razy na dzień, i to jest normalne – trzeba to nieustannie naprawiać. 

Janusz: Współczesny człowiek jest przyzwyczajony do tego, że można coś wyrzucić i kupić nowe. To jest kultura wymiany... Do pracy przygotowujemy się ileś lat, studia, nauka itd. A ile do małżeństwa? Ułamek tego czasu. A małżeństwo to coś dużo ważniejszego (i trudniejszego – wtrąca Julia). Podejrzewam, że większość par w chwili ślubu nie myśli, że weźmie rozwód, ale kiedy wchodzą w związek i nie wiedzą, co z tym robić dalej... 

Julia: Miało być idealnie, jak w bajce, ale nie jest... 

Janusz: ...przychodzi zniesmaczenie, że coś nie wyszło: może to nie ten/ta? Ale jeśli przyjmiemy, że dla nas nie ma czegoś takiego jak rozwód i pracujemy nad związkiem, to małżeństwo powinno się udać. Julia: Na pewno wynika to też z tego, że jesteśmy wierzący. Nawet gdybyśmy się rozwiedli, to wierzymy, że w oczach Boga nadal będziemy mężem i żoną. 

Janusz: Ale jest to też uniwersalne – każdy człowiek, który ma w sobie podstawy etyki, zrozumie, że trzeba pracować nad związkiem.

Jak ta decyzja – rozwodu nie będzie – wygląda w praktyce? 

Janusz: To, że wykreśliliśmy to słowo, przenosi się na nasze życie codzienne. To jest nasza „teoria długiej linii”. Mamy punkt początkowy – moment naszego ślubu – a dalej jest stała, która skończy się w momencie śmierci jednego z małżonków. Ta linia nie zmienia się, ale na jej tle są różne odcinki: pozytywne, jak narodziny dziecka, przyjemne odczucia, ale są też okresy, kiedy coś jest nie tak: choroba podczas wymarzonych wczasów, kłótnie... Ale to tylko odcinki. A długa prosta jest cały czas, to nasza decyzja. Skoro mamy świadomość, że ona biegnie dalej, to po co ciche dni? Trzeba problem rozwiązać, nie ma sensu w nim trwać. 

Julia: Ale to nie znaczy, że zawsze jest cacy między nami. Ja tę drugą linię wyobrażam sobie jako sinusoidę, nie odcinki: jest super – jest beznadziejnie, jestem szczęśliwa – jestem wściekła... jest mi przyjemnie, czuję się nieszczęśliwa, bo właśnie zrobił mi coś przykrego... Czując się nieszczęśliwą, emocje we mnie są bardzo silne, ale mam świadomość, że wszystko będzie dobrze, bo się kochamy. 

Pewnego staruszka w dniu jego 50. rocznicy ślubu spytano, jak wytrzymał ze swoją żoną tyle lat: „Nigdy nie chciał się pan z nią rozwieść?” „Rozwieść nigdy, ale zamordować często”. Bo miłość to decyzja, nie uczucie. 

Janusz: Ostatnio wymyśliłem, dlaczego Julia drugą linię na naszym wykresie wyobraża sobie jako sinusoidę, a ja jako odcinki. Facet trzydzieści sekund po zakończeniu kłótni potrafi się emocjonalnie odciąć – była kłótnia, nie ma, koniec. A u kobiety? No nie, była kłótnia, więc zanim emocje wrócą do poziomu bazowego, jeszcze trochę minie. W ten sposób powstają kłótnie zwrotne: bo facet już pije herbatę i czyta gazetę, a ona jeszcze jest wkurzona: „pokłóciliśmy się, dlaczego on nic nie przeżywa”?

fot. Anna Kopeć

Jak sobie radzicie z konfliktami? Momentami „niecacy”? 

Julia: Po pierwsze, kłótnie to coś normalnego w małżeństwie. Uważamy, że małżeństwo, które się nie kłóci, albo składa się z dwóch skrajnych flegmatyków, albo jest z nim coś nie tak. 

Janusz: Jesteśmy dwojgiem egoistów wtłoczonych w jeden związek i się ścieramy, nieustannie. 

Julia: Ścieramy się, bo mamy różne osobowości, bo pochodzimy z różnych rodzin, bo mamy różne wizje czegoś, różne oczekiwania, potrzeby... A jak sobie radzić? Mieć świadomość, że to nie jest zła wola: „mam wrednego męża, robi mi na złość, znowu się ze mną kłóci”. 

Janusz: To może bardzo uwalniać: ona nie robi czegoś złośliwie, tylko po prostu ma niespełnione oczekiwania lub wizję, która zupełnie nie współgra z moją. 

Julia: Pomocne są zasady dobrej komunikacji, które w teorii znamy, a w praktyce wychodzą nam fifty – fifty. Jak już zaczynamy rozmawiać bardziej na spokojnie, to staramy się ich trzymać. 

Czyli? 

Janusz: Nie oceniamy, nie używamy uogólnień: ty nigdy, ty zawsze... 

Julia: Nie używamy komunikatów „ty” (np. „ty jesteś głupi”), tylko – „ja” (np. „przeszkadza mi to i to”), mówimy o swoich uczuciach („jest mi smutno/ boli mnie/ jestem zmęczona” albo „cieszy mnie to i to, niepokoję się, martwię”). Pójściem o krok dalej jest zobaczenie, jakie potrzeby kryją się za tymi uczuciami i mówienie o nich. Kiedy powiem „jestem wściekła, bo znowu wychodzisz do pracy”, to on czuje się winny i oskarżony. Ale mówiąc „jestem wściekła, bo potrzebuję spędzać z tobą więcej czasu”, nie obwiniam go za to, że wychodzi, tylko pokazuję swoją niezrealizowaną potrzebę. 

Janusz: Ważna jest też świadomość, że emocje nie podlegają ocenie moralnej. To jest trudne dla mężczyzny – uświadomienie sobie, że emocje to ważna część jej, że są niezależne od niej, po prostu przychodzą. Co ona z tymi emocjami zrobi, to inna sprawa. Ale jeśli mówi, że coś ją boli, to nie może to podlegać mojej ocenie. 

Julia: Pewien znajomy jezuita powiedział nam też, że kiedy się kłócimy, musimy mieć świadomość, że stoimy po jednej stronie barykady. My – kontra problem. To genialne! Oczywiście, w emocjach nie zawsze jest tak prosto. Ale jak się trochę uspokoimy, to uruchamia się to myślenie i szukamy – nie kompromisów, tylko rozwiązań dobrych dla obu stron. 

Zasady dobrej komunikacji, a poza tym? 

Janusz: Rozmowa, rozmowa, rozmowa... 

Julia: „Przerabiamy” dany temat nieraz do pierwszej w nocy. Wielki szacunek dla mojego męża, że on to akceptuje. Mężczyźni niekiedy reagują tak: ile jeszcze ty będziesz miętolić ten temat! A to „miętolenie” jest bardzo potrzebne, żeby wszystko do końca wyjaśnić. 

Janusz: U mężczyzn jest inaczej: czasem nie rozumiemy, dlaczego jesteśmy wkurzeni. Mamy problem z wyrażeniem emocji. Tu akurat mądrością kobiety jest to, że ona cierpliwie poczeka, aż facet dojdzie do tego. 

Co jeszcze robicie, żeby lepiej poznać samych siebie? 

Julia: Oboje liznęliśmy terapii dotyczącej tego, co wynieśliśmy z domu rodzinnego. Uważam, że to bardzo ważne. Jeżeli ktoś tego nie przepracuje, to pozycja startowa w małżeństwie jest trudniejsza, bo każdy przenosi jakieś negatywne wzorce ze swoich rodzin. Jeśli nie jest tego świadomy, trudniej jest budować szczęśliwe małżeństwo. 

Janusz: Kiedyś nie było to możliwe, a teraz mamy dostęp do fachowej pomocy, możemy uzdrowić te sprawy. 

Przed „oficjalną” rozmową wspomnieliście, że co do osobowości, bardzo się różnicie. 

Julia: Podobno temperament nie zmienia się całe życie, ale przy pierwszym teście osobowości, jaki robiliśmy osiem lat temu, mieliśmy jeszcze dużo masek – osobowości przybranych. Przez pierwsze dni naszej znajomości, kiedy byliśmy tylko dwoje, byłam Jasiem zachwycona, a jak wracaliśmy do towarzystwa, to stawał się zupełnie inną osobą. Przy ludziach przybierał maskę sangwinika, a kiedy byliśmy sami, odsłaniał swoje prawdziwe serce, to melancholiczne, i wtedy bardzo mi się podobał. Mimo to, że według mnie przy ludziach był dziwny, zdecydowałam się zaryzykować (śmiech). Przy ludziach był inny, a we dwoje – inny. Właśnie w tym „we dwoje” się zakochałam. 

Janusz: Jakoś tak funkcjonujemy dalej. Teraz nabieram cholerycznych cech od Ciebie (śmiech). 

Julia: W uświadomieniu sobie swojej osobowości bardzo pomogła nam książka „Osobowość plus” Florence Littauer, która pokazuje, jak żyć z cholerykiem, sangwinikiem... Po jej przeczytaniu dużo łatwiej było mi zaakceptować niektóre zachowania Jasia. 

Janusz: Świadomość tego, jakim jestem, bardzo pomaga w życiu. Przestałem dobijać się za to, że jestem sangwinikiem. Sangwinizm był osobowością przybraną w środowisku, w którym sobie nie radziłem – szkole – i w którym przybrałem taką „głupkowatą” maskę. Zawsze postrzegałem to jako zło konieczne, a teraz widzę, że to jakaś część mnie, która pozwala mi robić różne rzeczy. 

Julia: Pozwala robić dużo dobra. 

Janusz: Trzeba pamiętać, że nie ma czegoś takiego jak czysta osobowość, zawsze są jakieś mieszanki. To jest też płynne, bo oddziałujemy na siebie. W małżeństwie świadomość osobowości jest o tyle ważna, że wiem, z czego wynikają zachowania drugiej strony i łatwiej mi je zaakceptować. Łatwiej jest też zrozumieć współmałżonka. 

Oboje pracujecie, Wasze dzieci są jeszcze małe, macie bloga i vloga... Jak znajdujecie czas na wszystko? Na dalsze poznawanie siebie nawzajem, bycie we dwoje? 

Julia: Bohaterka filmu „Jak ona o robi” mówi, że bycie matką jest jak żonglowanie: nie da się zrobić wszystkiego naraz.

 Janusz: Chodzi o to, żeby łapać piłki i cały czas je podrzucać. Nie jesteśmy w stanie w pełni ogarnąć wszystkich obowiązków, możemy tylko „popychać” coś naprzód. 

Julia: Trzeba odrobić lekcje, poćwiczyć na pianinie z synem, ja muszę nadrobić moją pracę zawodową, ty musisz poćwiczyć na waltorni, trzeba ugotować obiad, a w międzyczasie zrobił się bałagan – tak wygląda nasze życie. Jak w tym poznawać siebie, dbać o siebie? Jesteśmy w Domowym Kościele i jedną z pomocy jest dialog małżeński raz w miesiącu: musimy znaleźć parę godzin – w praktyce kiedy dzieci już zasną – kiedy omawiamy wszystkie ważne sprawy. Patrzymy na nasz przyszły miesiąc, na to, co nas czeka, na jakieś trudności, możemy się przed sobą otworzyć.

Poza tym zawsze wieczorem, kiedy dzieci już śpią, staramy usiąść razem przy herbacie. 

A potrzebny jest jeszcze czas tylko dla siebie... 

Julia: Dla mnie bardzo ważne jest, żeby codziennie znaleźć 15 minut sam na sam z Bogiem. Co nie zawsze wychodzi, ale jak nie wychodzi, to bardzo to odczuwam. Kiedy tylko mogę, wyrywam też czas na drzemkę. Jasiu inaczej: woli zrobić coś, żeby się odmóżdżyć: obejrzeć coś na YouTube, pobiegać... 

Janusz: Bardzo lubię paintball. Uwielbiam okres wiosenno-letni, kiedy mogę majsterkować na podwórku, konstruować kolejne miecze dla dzieci, atrakcje, ślizgi na podwórku... 

Jesteście już małżeństwem ponad 10 lat. W czym widzicie progres? 

Janusz: Na pewno poprawiła się moja wydolność logistyczna – dzięki dzieciom. Prawą ręką gotuję, lewą myję okno (śmiech). 

Julia: Zmieniło się bardzo wiele, ale nie byłoby tego efektu, gdyby nie było dzieci. To dzieci wiele z nas wydobywają. 

Janusz: Mordują nasz egoizm. Bez litości. 

Ale na blogu wychowanie jest dopiero na dalszym planie. 

Julia: Celem bloga jest szerzenie idei małżeńskich, nie stricte rodzicielskich, bo takich blogów jest już mnóstwo. Zresztą nie czujemy się jeszcze specjalistami (śmiech). 

Chodzi nam o to, żeby małżeństwa się nie rozpadały, i o pokazywanie wielodzietności jako czegoś „wow”! Bo jest to bardzo „wow”, chociaż wiąże się z pewnymi trudami. 

Obecnie panuje obsesja na punkcie dobrego wychowania dzieci, a mam wrażenie, że mało kto zajmuje się dobrem małżonków. Wielu skupia się na tym, na jakie zajęcia zapisać dziecko itd., ale nie dbają o swoje małżeństwo, a w efekcie dziecko nie będzie szczęśliwe – będzie bardzo rozwinięte, ale nie będzie się wychowywać w atmosferze miłości matki i ojca – a to najważniejsze, co można dać dziecku. 

Janusz: Mam swoją prywatną teorię – masową chorobą XXI wieku jest brak poczucia własnej wartości. To dotyka 90 proc. populacji. Jeżeli rodzice dadzą dziecku poczucie, że jego wartość wynika po prostu z tego, że jest, i że jest kochane takie, jakim jest, to już będzie miało dużo lepszy start, będzie bardziej szczęśliwym człowiekiem, niż to, które mnóstwo umie, zna trzy języki i kiedyś skończy siedem fakultetów. 

Julia: Moim zdaniem jeszcze ważniejsze jest to, co mówił Jacek Pulikowski: Najlepsze, co ojciec może dać dziecku, to bezgranicznie kochać jego matkę. I na odwrót: najlepsze, co matka może dać dziecku, to bezgranicznie kochać jego ojca. 

Janusz: To jest podstawa. Najważniejsze, żebym kochał Julię, a druga – dać dziecku poczucie, że jest bezwarunkowo kochane.

Julia i Janusz Stanceccy – małżeństwo od 2008 roku, rodzice czworga dzieci w wieku od dwóch do ośmiu lat. Oboje są muzkami: Julią – flecistką, Janusz – waltornistą. 

14 lutego 2019 minął rok działania ich wspólnego bloga „Niebieska ławeczka”, poświęconego tematyce małżeńskiej i rodzinnej. Publikują też filmy na kanale YouTube pod tą samą nazwą .

Marta Kocoń

Marta Kocoń Autor

Sekretarz Redakcji