Film 2 lut 2017 | Redaktor
„Powidoki” bez napięcia

Wszystko w tym filmie jest za słabe. Ani Strzemiński dramatyczny, ani miłość zakochanej studentki pełna rozpaczy, ani dramat zaniedbanego dziecka wielki.

Kilka dni temu na ekrany wszedł najnowszy i ostatni film Andrzeja Wajdy „Powidoki”. Oczekiwany, bo i dzieło wielkiego mistrza, i dawno niewidziany na ekranach Bogusław Linda, i wreszcie zacny temat – mistrz, artysta a epoka stalinizmu.

Obejrzałam ten obraz na Camerimage. Bardzo się cieszyłam, że uda mi się zasiąść na widowni i tyle czasu przed polską premierą będę obcować z wielkim dziełem. I spotkał mnie zawód. Rozczarowanie. Smutek. Może nie niesmak, ale na pewno  poczucie, że to tylko taki film. Nie ma napięcia. Wszystko w nim jest za słabe. Ani Strzemiński dramatyczny, ani miłość zakochanej studentki pełna rozpaczy, ani dramat zaniedbanego dziecka wielki. Naprawdę. Ten film nie porusza. Choć przecież dotyka tematu bardzo ważnego. Wolności artysty. Roli nieprzeciętnego wykładowcy. Potrzeby mistrza. Samotności dziecka. Rozpadającego się małżeństwa. Nieszczęśliwej miłości. I śmierci.

Bogusław Linda gra świetnie – i zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Pojawiły się w nim wreszcie tak skrupulatnie ukrywana wrażliwość i smutek. Nie epatuje tym, do czego przyzwyczaił widza. Już nie jest zimnym twardzielem rzucającym mięsem, ale zdeptanym wielkim malarzem, dla którego nie ma miejsca w Polsce po 1945 roku. Malarzem rozpaczliwie walczącym o zachowanie godności, któremu właśnie godność jest najboleśniej odbierana.

Trzeba przyznać, że realia odtworzone są genialnie, choć Wajda umiejętność dbania o detale udowodnił już w „Katyniu”. Łódź tchnie szarością i smutkiem. Płaszcz Strzemińskiego ciąży wilgocią. Teczka ubeka poraża samym swoim widokiem.

 Dobre wrażenia pozostawia też Bronka Zamachowska z dykcją godną dojrzałego aktora. Co prawda w niektórych chwilach widać, że to jeszcze mała dziewczynka nieporadnie radząca sobie z zadaniami aktorskimi (scena w muzeum), ale całościowo jej rolę oceniam bardzo pozytywnie.

Ale co z tego, gdy film jest bez napięcia, bez pazura. Linda powiedział, że najważniejsze było oddanie beznadziejności tamtego czasu. To się w miarę udało. Scenariusz jednak był… słaby. Historia bohatera jakaś niepełna (bo czy da się mówić o Strzemińskim, przedstawiając go tylko po 1945 roku? Ten malarz swojej wielkości dowiódł już przed 1939 rokiem!).

Nawet Zofia Wichłacz, a może właśnie ona, nie jest w stanie sprostać zadaniu i pokazać dramatu zakochanej dziewczyny. Pojawia się pytanie, czy to tak słaba aktorka czy jednak... kulawy scenariusz?

Tak więc zdjęcia w porządku (tu nie ma wątpliwości, wszak za kamerą stał Paweł Edelman), aktorzy raczej w porządku (genialny Konopka, Kolak, Bonaszewski, Bobrowski –  lubię gdy epizody grają mistrzowie, wszak Wajdzie się nie odmawia...ło), ale scenariusz... taki sobie. I dlatego nie jest to film przez duże F.

 

BeWu

fot. materiały prasowe

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor