Kultura 23 lip 2021 | Redaktor
Wierzenia i praktyki związane z  ostatnim pożegnaniem - zgodnie z dobrzyńskim obrzędem

fot. krystynalewicka-ritter.pl

Tak już jest w naszym życiu, że oprócz radości, przychodzi nam się także mierzyć i ze smutkami. O zwyczajach na Ziemi Dobrzyńskiej związanych z ostatnim pożegnaniem opowiada w swoim reportażu redaktor Lewicka-Ritter.

Reportaż VII cz. 2.

OSTATNIE POŻEGNANIE – ZGODNIE Z DOBRZYŃSKIM OBRZĘDEM

         Kolejne spotkanie ze zwyczajami  Ziemi Dobrzyńskiej, pragnę poświęcić sprawom doczesnym, związanym z obyczajami pogrzebowymi, kultywowanymi w tym Regionie jeszcze w połowie XX wieku. Tak już jest w naszym życiu, że oprócz radości, przychodzi nam się także mierzyć i ze smutkami. Któż z nas nie przeżywał odchodzenia Najbliższych, któż nie uczestniczył w ostatnim pożegnaniu Zmarłego Przyjaciela, któż nie opłakiwał Bliskich Zmarłych… Z zainteresowaniem obejrzałam zatem kolejny film według scenariusza Stowarzyszenia „Czyż-nie” oraz pomysłu dyrektora Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej – Andrzeja Szalkowskiego, zrealizowany przez ekipę miłośników tego Regionu (youtube: https://youtube/5tlT7qlk0y). To rekonstrukcja pogrzebu dobrzyńskiego, we wsi Włęcz, w gminie Czernikowo. Film ten opowiada o zwyczajach na Ziemi Dobrzyńskiej związanych z ostatnim pożegnaniem. Dziękuję dyrektorowi Muzeum w Rypinie – Andrzejowi Szalkowskiemu , za informacje na temat tego obrzędu oraz za udostępnienie zdjęć z rekonstrukcji pogrzebu wg zwyczaju dobrzyńskiego, które pomieszczam w tym artykule.

      DZISIAJ NA ZIEMI DOBRZYŃSKIEJ, gdy już wszelkie doczesne sprawy związane z pochówkiem załatwiają zakłady pogrzebowe, nie kultywuje się dawnych zwyczajów związanych z obrzędem pogrzebowym. Ale warto wiedzieć, że w Rypinie, można było w takim tradycyjnym pochówku uczestniczyć jeszcze w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, a zdarzało się nawet jeszcze i w dziewięćdziesiątych XX wieku.

      ZIEMIA DOBRZYŃSKA, jak zauważył już Oskar Kolberg, była bowiem krainą niezbyt bogatą. Toteż zapewne i w czasach współczesnych, w XX wieku, nieprędko rozwijały tu swoją działalność zakłady pogrzebowe. Stąd i dłużej trwająca tradycja pogrzebów organizowanych przez rodzinę, z wyprowadzaniem zwłok z domu zmarłego. Długo też jeszcze na Ziemi Dobrzyńskiej wierzono, a może tylko powtarzano odwieczne wróżby zapowiadające śmierć…, że tę, dla któregoś z członków rodziny, zwiastuje pies wyjący w kierunku domostwa, albo smutno pohukująca w sąsiedztwie domu sowa-pójdźka… Ot, ludowe gusła, tym bardziej przerażające, że dotyczące końca naszego życia, z którym tak naprawdę, nikt z nas nie chce się szybko żegnać. Ale czas nie sługa i nieuchronne prowadzi nas do tego tajemniczego końca…

      ŚMIERĆ JAK PRZYCHODZIŁA, TAK PRZYCHODZI W… SWOIM CZASIE. Zwyczajem Dobrzyniaków było, by osobie umierającej włożyć w dłonie zapaloną gromnicę i dopiero, gdy ów skonał – świecę zdmuchiwano. Bywało jednak i tak, że konający człowiek, długo cierpiał zanim umarł… Wtedy, czasami, by ulżyć jego mękom, kładziono go na podłodze, podkładając dla niewielkiej wygody słomę pod plecy. Wszystko po to, by umierającemu skrócić męki i by ten jak najprędzej dokonał swojego żywota. Tak jak w innych regionach do umierającego „wołano”  księdza,  by ten udzielił konającemu ostatniego namaszczenia. Gdy już ów oddał duszę Bogu, rozpoczynały się przygotowania do pogrzebu.

      Nie było wtedy telefonów, więc, w niektórych regionach Ziemi Dobrzyńskiej, m.in. w okolicach Skępego, na dzień przed pogrzebem na domu zmarłego, wywieszano czarną chorągiew, by wiadomo było, że tu właśnie ktoś umarł, że tu będzie pogrzeb. W innych rejonach słano też kurendę, przy pomocy tak zwanej „kuli” czyli tradycyjnej laski sołtysa, z przywieszoną do niej kartką z informacją kto umarł. Rodzina zamawiała trumnę, do której kładziono odświętnie ubranego zmarłego, w garnitur lub w przypadku kobiet w garsonkę,  który tak przez dwa, trzy, nawet do pięciu dni „czekał” w domu na pochówek. Jeszcze na początku XX wieku zdarzał się pochówek kobiet w tradycyjnym czepcu dobrzyńskim, bo panie zachowywały to nakrycie głowy właśnie na… ostatnią swą drogę.

      PRZY ZMARŁYM TAKŻE PALONO ŚWIECE, modlono się i śpiewano pieśni religijne, np. maryjne lub do św. Barbary, do św. Izydora, albo też pieśni żałobne. Były to tak zwane PUSTE NOCE. Te pieśni intonował przy zmarłym sprowadzony „specjalista”, któremu inni wtórowali.                                             W okresie średniowiecza powszechne też były obyczaje i rytuały antywampiryczne. Te na szczęście zaginęły już w wiekach późniejszych. I tylko z przekazów historycznych wiadomo, że by odgonić wszelkie złe moce, to zmarłym, których za życia uważano za osoby demoniczne, np. czarownice – odcinano lub rozbijano po śmierci głowy, wbijano osikowy kołek w serce, plątano ręce, krzyżowano nogi, przysypywano kamieniami lub kładziono zmarłego do trumny na brzuchu. Wszystko po to, by utrudnić, ba uniemożliwić mu, „wstawanie z grobu” i powrót na ziemię. W XIX i XX wieku obyczaje antywampiryczne były już tylko historią. Stosowano pochówki przeważnie zgodnie z obrzędem kościelnym, katolickim lub według reguł innych wyznań, w zależności od religii praktykowanej przez zmarłego.

 W OSTATNIĄ DROGĘ PROWADZIŁ DOBRZYNIAKÓW PRZEWAŻNIE KSIĄDZ KATOLICKI, który  – zapewne w zależności od wysokości datku – wyprowadzał trumnę ze zmarłym już z domu lub prowadził kondukt żałobny dopiero od rozstajnej figury, gdzie zmarły „żegnał się” również z rodzinną ziemią. Ale zanim kondukt ruszył, było oczywiście pożegnanie z rodziną, zamknięcie trumny i wyjście z domu. – I tu, uwaga – podnosi głos mój rozmówca, dyrektor Andrzej Szalkowski – w dobrzyńskich zwyczajach obowiązywało, że  gdy wyprowadzano trumnę z domu, przewracano wszystkie stoły, krzesła, stołki, robiąc przy tym niesamowity rozgardiasz. Chodziło o to, by przepędzić duszę zmarłego, aby ta wyszła z domu i nie pokutowała tu po śmierci. Drugą bardzo ważną rzeczą było, by żaden z członków rodziny nie wyszedł przed trumną, bo to wróżyło, że może on być zabrany przez nieboszczyka w najbliższym czasie w zaświaty. Kolejnym niezwykle ważnym elementem tej części pochówku, było stukanie trumną o próg lub o futrynę drzwi, co symbolizowało pożegnanie denata z domem. Następnie kładziono trumnę na pospiesznie zebranej kupce śmieci, by zmarły się i z nimi pożegnał i… nie wracał na przysłowiowe stare śmieci…

      – Opłakiwano przy tym zmarłego, zatrudniając nawet zawodowe płaczki – kontynuuje A. Szalkowski. – Nie wolno było jednak opłakiwać dziecka , bo ono później przychodziło we snach do rodziców i żaliło się, że tonie w trumnie w tych łzach i nie może pójść do nieba. Ale płacz za zmarłymi rodzicami już nie przeszkadzał ich duszom wędrować do nieba, a było nawet w „dobrym tonie” rozpaczać za rodzicami. Zatrudnione płaczki, bardzo w tym płaczu rodzinie pomagały. Najwięcej płaczek w Rypinie mieszkało przy ulicy Kościelnej i Gdańskiej. Przed wojną brały za swoją usługę od 1 do 4 złotych. Po prostu szły za trumną i głośno płakały, zawodziły wręcz, wzywały wszystkich świętych, by ci wiedli duszę zmarłego do nieba. Może trudno będzie uwierzyć, ale jeszcze w latach siedemdziesiątych  dwudziestego wieku w Rypinie korzystano z usług płaczek. Niestety nie mamy nagrań z tych czasów, ale rozmawiałem z ludźmi, którzy widzieli kondukty z płaczkami w Rypinie jeszcze w drugiej połowie dwudziestego wieku.

      TRUMNĘ ZE ZMARŁYM wieziono na wozie zaprzężonym w dwa konie. Gdy to był ktoś szanowany lub majętny konie musiały być białe lub siwe. Na tym wozie jechali też najbliżsi zmarłego, a za nimi dalsze wozy lub pieszy kondukt żałobny. Zarówno na weselu, jak i na pogrzebie, liczono wozy, fury uczestniczące w uroczystości. Później liczono też ile było taksówek. I był to wyznacznik zamożności rodziny i denata.

      Podobnie jak udział w niegdysiejszych pogrzebach orkiestry dętej, najczęściej strażackiej grającej marsze i pieśni pogrzebowe. Orkiestra odprowadzała kondukt aż do mogiły, w której chowano zmarłego. Ksiądz jako pierwszy sypał na trumnę w mogile pierwszą łyżkę (drewnianą) ziemi, później najbliżsi, i wreszcie grabarz usypujący mogiłę kończył zasypywanie grobu. Największą sprawiedliwością tego świata jest, że każdy z nas kiedyś i tak swoją ostatnią drogę zaliczy.

      – Po pogrzebie następowała konsolacja czyli stypa – kontynuuje dyrektor A. Szalkowski  na którą zapraszano wszystkich uczestników pogrzebu. Sąsiadów, bliższych i dalszych krewnych. W zależności od majętności rodziny był to obiad bardziej lub mniej wystawny. Na takiej stypie była także wódka i to nawet w dużych ilościach.  Na stypie nie wypadało mówić źle o zmarłym, wspominano go tylko z dobrych uczynków. Reszta była milczeniem.                               Opowiadania o pogrzebowych zwyczajach dobrzyńskich towarzyszą naszej wycieczce po Rypinie, której celem jest także zwiedzanie rypińskich cmentarzy.

      – Po pogrzebie następowała konsolacja czyli stypa – kontynuuje dyrektor A. Szalkowski  na którą zapraszano wszystkich uczestników pogrzebu. Sąsiadów, bliższych i dalszych krewnych. W zależności od majętności rodziny był to obiad bardziej lub mniej wystawny. Na takiej stypie była także wódka i to nawet w dużych ilościach.  Na stypie nie wypadało mówić źle o zmarłym, wspominano go tylko z dobrych uczynków. Reszta była milczeniem.                               Opowiadania o pogrzebowych zwyczajach dobrzyńskich towarzyszą naszej wycieczce po Rypinie, której celem jest także zwiedzanie rypińskich cmentarzy.

      NA CMENTARZACH RYPINA JEST ZAPISANA HISTORIA TEGO MIASTA. Tę dyrektor A. Szalkowski opowiada niezwykle interesująco, gdy odwiedzamy każdy z nich. Przy Lapidarium Żydowskim, dowiaduję się, że  WOLONTARIUSZE SKUPIENI WOKÓŁ MUZEUM Ziemi Dobrzyńskiej dbają o groby dawnych okupantów tych rosyjskich i niemieckich, bo inaczej byłyby one bardzo zaniedbane. Dbają także o żydowskie Lapidarium utworzone z nagrobków z trzech dawnych rypińskich kirkutów, zniszczonych przez hitlerowców w czasie II-giej wojny światowej. Mimo, że prawa do tego terenu odzyskała gmina żydowska z Wrocławia, nadal tym miejscem opiekują się tylko rypińscy wolontariusze, bo nikt inny o nie nie dba.

      Aż trzy żydowskie kirkuty w Rypinie, świadczyły również o tym, że w mieście żyło wielu mieszkańców tej narodowości. W historii miasta jest wiele potwierdzeń, że prowadzili tu oni swoje liczne interesy. Na terenie Ziemi Dobrzyńskiej Żydzi pojawili się w XV wieku, a w Rypinie zaczęli osiedlać się od 1779 roku, kiedy to radni miasta Rypina dali im prawo do kupowania działek, kamienic i prowadzenia biznesu, bo niszczony wojnami i epidemiami Rypin wyludniał się.

 

      NA CMENTARZU PARAFIALNYM ŚW. TRÓJCY przy ulicy lipnowskiej odwiedzamy mogiły z okresu zaboru rosyjskiego. Pod tym zaborem Rypin był od 1815, po upadku Napoleona, do 1914 roku, gdy podczas I-szej wojny światowej Rypin zajęli Niemcy. Najstarsza część cmentarza, to kwartał prawosławny. Tu spoczywają niegdysiejsi zaborcy rosyjscy z lat 60. XIX wieku.

      Zatrzymujemy się też na chwilę przy mogile legionisty, żołnierza z pierwszej Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego – Alfreda Stawskiego, biorącego udział w Bitwie Warszawskiej.

      NA CMENTARZU EWANGIELICKIM znajdujemy ślady bytności niemieckich okupantów tak z pierwszej, jak i z drugiej wojny światowej. Tymi mogiłami zajmują się również wolontariusze działający przy Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej.

    

     WSPANIAŁA WIEDZA HISTORYCZNA ANDRZEJA SZALKOWSKIEGO pozwala mi również poznać tajemnicę dołków w cegłach kościoła pod wezwaniem św. Trójcy, dokąd zmierzamy bryczką zaprzęgniętą w dwa dorodne rumaki. I tu konsternacja. To nie są ślady po kulach szwedzkich, jak myślałam, ani ślady pokuty czynionej przez grzeszników! To są ślady po modlitwach za zmarłych, które w dawnych wiekach zanoszono za zmarłych w Wielką Sobotę. Tym modlitwom  towarzyszyło wiercenie drewnem, tzw. świdrem ogniowym dołków wotywnych w cegłach kościelnego muru. Modlono się wówczas za zmarłych pochowanych na dziedzińcu tego kościoła,   Pod południową ścianą kościoła chowano najznamienitszych obywateli miasta. Pod północną zaś – najuboższych.

      Kilka lat temu, staraniem księdza proboszcza Tadeusza Zabornego oraz Fundacji „Ziemia Dobrzyńska”, której współzałożycielem jest dyrektor A. Szalkowski, reaktywowano także w tym kościele kult św. Walentego, patrona zakochanych! I tu uwaga! Zakochanych również w Ziemi Dobrzyńskiej, lokalnych patriotów, których ma święty Walenty wspierać w ich działalności. Trzeba przyznać działalności często wykraczającej poza standardowe zwyczaje. Działalności pełnej miłości do Regionu, do jego historii i tradycji. Działalności zobowiązującej do ofiarnej służby na rzecz Małej Ojczyzny i jej mieszkańców.

A dlaczego przypominam w tym artykule, także trudną okupacyjną historię miasta i Regionu? Także dlatego, by z perspektywy czasu odpowiedzieć dzisiaj wszystkim, krytykującym Dobrzynian za szybko zanikające zwyczaje i obrzędy czy ludowe stroje, że przyszło im się mierzyć z historią trudną, nie sprzyjającą kultywowaniu tradycji. Bieda, emigracja za chlebem, wyludnienia miast sprzyjające osadnictwu przybyszy, ponad stuletnia okupacja rosyjska, zaraz po niej niemiecka. Liczne wojny, w których ginęli – jak na przykład w „Domu kaźni” w 1939 roku najznamienitsi obywatele – zmieniały rzeczywistość w koszmar… Trudno było wtedy myśleć o pielęgnowaniu tradycji…  

       Krystyna Lewicka-Ritter – Wasza Kujawianka

     P.S. Nie ma zbyt bogatej literatury poświęconej dziedzictwu kulturalnemu Ziemi Dobrzyńskiej. Zainteresowanych tematem odsyłam jednak do książki „Kultura ludowa ziemi dobrzyńskiej” Teresa Karwicka PWN 1979 r.

       Oskar Kolberg cytując M. Smoleńskiego, tak pisze o Ziemi Dobrzyńskiej w „Dziełach wszystkich – Mazowsze” w tomie XXXXI cz. 6:  „…M. Smoleński przy opisie Lipna  mówi o mieszkańcach parafii lipnowskiej we wsiach Głodowo, Huta Głodowska, Suszewo, Kłoboch, Białowiczyn, Tomaszewo, Radomice, lgnackowo, Ośmiałowo, Komorowo, Maliszewo, Biskupin, Złotopole Jastrzębie. Na gruntach wyliczonych tu dominiów były kolonie, czyli osady kilkowłókowe, znane w tych stronach pod tytułem Rumunów  (Raumung? karczowisko), które zostawały w posiadaniu gospodarzy czynszowych. Lud w ogóle biedny, pracowity. zajmuje się uprawą roli i posługami w mieście. Mówi polszczyzną lepszą niż na Mazurach, nie przeciąga wyrazów jak Podlasianie, ale za to, będąc w stosunkach z osiadłymi w tych stronach kolonistami germańskiego rodu, przyswoił wiele wyrazów niemieckich, lub własnych używa w formie cudzoziemskiej. W ubiorze zapatruje się na panów i mieszczan. (…) Szlachty zagonowej, jak na Podlasiu i Mazurach, tak w powiecie lipnowskim rypińskim jest bardzo mało, a w parafii lipnowskiej nie ma wcale. Za to nie brak tu wcale Niemców i Żydów,”

      P.S. Przygotowując ten artykuł do publikacji, dotarła do mnie smutna wiadomość, że w dniu 9 lipca 2021 roku zmarła w Bydgoszczy, w wieku 90 lat, Pani Wanda Szkulmowska, badaczka polskiej kultury ludowej, jej propagatorka, inicjatorka wielu Konkursów Sztuki Ludowej, autorka książek poświęconych sztuce ludowej, wybitna regionalistka, która całe swoje życie poświęciła działalności kulturalnej ochraniającej dziedzictwo regionalne Kujaw, Krajny, Pałuk, Kaszub, Borów Tucholskich. Za swoją działalność uhonorowana wieloma prestiżowymi odznaczeniami: m.in. Medalem im. Oskara Kolberga „Za zasługi dla kultury ludowej oraz Srebrnym i Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. Pokój Jej Duszy – R.I.P.

***

Cykl reportaży realizowany w 2021 roku, w ramach Stypendium Ministra Kultury,  Dziedzictwa Narodowego i Sportu zatytułowany: Krystyna Lewicka-Ritter „W KUJAWSKO-POMORSKIEM – Z OSKAREM KOLBERGIEM POD RĘKĘ” *

* Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust.1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

źródło: www.krystynalewicka-ritter.pl

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor