Wywiady Tygodnika Bydgoskiego 14 sty 2018 | Magdalena Gill
Pojechałam do Kazachstanu, by być dla tych ludzi [WYWIAD]

Na zdjęciu Katarzyna Chęsy/ fot. Studio Pixel Karaganda

- W zakonie nauczyłam się modlitwy i życia w samotności. Bez Karmelu nie wytrzymałabym na misji w Kazachstanie – opowiada śpiewaczka Katarzyna Chęsy, świecka misjonarka z Karagandy.

Będąc polską lekarką... na misjach [WIDEO]

Wywiady Tygodnika Bydgoskiego Dzisiaj 09:40

Magdalena Gill: Jesteś w Kazachstanie od 13 lat, ale na święta do Polski przyleciałaś dopiero drugi raz.

Katarzyna Chęsy: Święta w Polsce trudno nawet porównać do tych w Kazachstanie. Nie mamy pojęcia, jaki to ogromny dar żyć w kraju jednorodnym pod względem wiary. Odczuwa się to zwłaszcza w okresie bożonarodzeniowym, gdy przeżywamy wspólnie jakąś tajemnicę. Mam wrażenie, że cała Polska w tym czasie inaczej oddycha. Dla mnie to łaska przeżywać świąteczne liturgie w wypełnionych świątyniach, niesie to ogromny ładunek duchowy i emocjonalny. Ci wszyscy ludzie są tacy świąteczni, Boże Narodzenie widać nawet w oczach tych, których mija się na ulicach.

A w Kazachstanie?

Tam nie czuje się świąt. Na terytorium Kazachstanu mieszka 120 różnych narodowości. W Polsce tradycyjnie katolickiej trudno wyobrazić sobie, co znaczy żyć w kraju, w którym katolików jest niecały procent.

W Kazachstanie bardziej czekają na Nowy Rok. Wtedy ubiera się choinkę i wtedy właśnie dzieci otrzymują podarki. Świętowaniu towarzyszą innego rodzaju emocje – podobne do naszego sylwestra. Dużo jest koncertów, spotkań integracyjnych dla firm, nawet rodzinnych czy towarzyskich, ale niezwiązanych z przeżywaniem czegoś głębszego. Zupełnie inny klimat.

Jak wyglądają tam Twoje święta?

Całe szczęście mam obowiązki – nawet w związku z nimi trochę przeżywałam, że w tym roku nie będzie mnie tam na święta. Prowadzę chór, który śpiewa w katedrze w Karagandzie podczas Mszy świętych. Powinnam przygotować ich do wykonania kolęd, a nie było mnie na miejscu. Wszystkie partie nagrałam im więc na WhatsAppie, żeby mogli uczyć się sami. Na szczęście mam tam przyjaciół, którzy pomogli. Nie ma ludzi niezastąpionych.

Niedawno wraz z innymi wokalistami, różnych wyznań, założyliśmy profesjonalny kwartet, który w tej chwili koncertuje beze mnie. Mam z nimi stały kontakt – codziennie coś piszą, opowiadają, relacjonują. Wydaje mi się, że w Kazachstanie więzi międzyludzkie są bliższe. Jeśli ludzie się przyjaźnią, to są sobie bardzo bliscy, są to więzi prawie rodzinne.

Ale wracając do moich świąt w Kazachstanie – mam obowiązki dotyczące nie tylko muzyki podczas liturgii, ale także w domu biskupa, gdzie mieszkam. Podczas świąt nie ma tam kucharki, więc całą wigilię przygotowuję sama.

Robisz polską wigilię? Macie tam przecież księży różnych narodowości – Włochów, Słowaków, Niemców.

Bardzo lubię polską tradycję, więc przygotowuję polską wigilię. Czasem oczywiście są opory, na przykład jeśli chodzi o opłatek, nie zawsze udaje się go wprowadzić, ale próbujemy. W tym roku w kuchni pomogły mi panie, które przygotowują potrawy na wcześniejszą wigilię Towarzystwa Polskiego w Karagandzie. To duża 100-osobowa impreza. Zrobiły wcześniej więcej potraw i zamroziły.

Boże Narodzenie w Kazachstanie to dla mnie zwykle bardzo samotny czas. Mieszkam wśród księży, dla których święta to ogromnie pracowity okres. Każdą wolną chwilę wykorzystują, żeby odpocząć. Na towarzyskie spotkania nie mają sił ani czasu. Poza Wigilią i posiłkami pozostajemy więc u siebie. Dzwonię wtedy do domu, staram się o kontakty z rodziną, na Skypie. Dużo się też modlę. Jestem trochę pustelnikiem, bo jakkolwiek by się nie zaprzyjaźnić, to akurat w tym czasie ludzie ciągną do swoich domów do rodziny. Zbudowałam tam wiele dobrych relacji, ale w święta każdy z nich ciągnie do siebie. Ja też muszę ciągnąć do siebie, czyli do serca, w którym – mam nadzieję – Bóg się rodzi.

Wolisz być w święta tu czy tam?

Bardzo chciałam przyjechać na święta do domu, choćby dlatego, że moja rodzina się coraz bardziej zmienia i kształtuje. Rodzeństwo pomalutku wychodzi z domu – brat się ożenił, siostra wychodzi za mąż w przyszłym roku. Za chwilę mój dom będzie zupełnie inny, a ja chciałabym zdążyć jeszcze przed zmianą kształtu, żeby ich bardziej poznać i z nimi pobyć. Mam dużo młodsze rodzeństwo, które 13 lat temu, jak wyjeżdżałam do Kazachstanu, było zupełnie inne. Tylu ludzi poznaję na świecie, a własnej rodziny mam nie znać?

Czym się zajmujesz w Kazachstanie?

Przede wszystkim organizacją koncertów w katedrze w Karagandzie. Od marca do listopada, gdy w kościele jest ciepło, odbywają się średnio dwa razy w miesiącu. Ostatnio zaczęliśmy organizować podwójne – w sobotę gramy program wieczorny, np. przy świecach, a w niedzielę inny – jak organista przyjeżdża z daleka, to trzeba dać mu okazję jak najpełniejszej prezentacji. Ta praca zajmuje mi bardzo dużo czasu. Na koncerty przychodzi mnóstwo ludzi. Wykonawcy są różni – nie tylko organiści (choć oni przede wszystkim, bo mamy bardzo dobry instrument), ale też wokaliści, orkiestry. W tym roku planujemy nawet wykonanie Mszy h-moll Bacha z orkiestrą, chórem i organami.

Zanim zaczęłam organizować koncerty, w Karagandzie nie było miejsca, w którym wykonywano by muzykę sakralną na wysokim poziomie. A ja chcę nie tylko ją pokazywać, ale również mówić o niej, o całej historii, tradycji, związku muzyki z Kościołem.

Już teraz mówią mi, że jeśli odjadę, koncertów nie będzie, nikt poza mną tego nie czuje. Na misji pracują głównie księża i siostry przyzwyczajeni do pracy duszpasterskiej i katechetycznej, a żeby nawiązać kontakt z artystami, trzeba mówić ich językiem. Muszą czuć we mnie kogoś bliskiego. Z księdzem boją się rozmawiać, zwłaszcza jeśli są innego wyznania.

Sama również tam koncertujesz?

Tak, to też część mojej działalności, a na co dzień żyję w domu, w którym mieszka biskup oraz księża i którym staram się trochę zajmować. Są tam ludzie odpowiedzialni za dom w większym stopniu, ale ja jestem osobą, która cały czas tam jest i gdy wynikają jakieś sprawy nagłe, to je przejmuję. Jestem też otwarta na wszystkich ludzi, którzy tam przychodzą.

Co to za ludzie?

Wielu wyrosło z wiary, o którą trzeba było walczyć. Musieli ją schować głęboko w sercu, nie ujawniać, a jednocześnie dbać, by przetrwała. Żyją starsze panie, które latami modliły się na różańcu. Bez księdza, same gromadziły się w domach. To pokolenie pomału odchodzi, a kolejne już żyje inaczej. Młodzież zresztą jest tam podobna do naszej. Życie też coraz bardziej przypomina nasze. Może u nas jest większa kultura cywilizacyjna i dbałość o wspólną przestrzeń.

Kazachowie to bardzo ciepli, gościnni ludzie. Mają piękne zwyczaje. Wierzą, że jak przyjmują gościa, to przyjmują anioła – nie można odrzucić nikogo, bo może się tak stać, że odrzuci się właśnie anioła. To naród, który ma bardzo dużo tradycji, ale także przesądów pochodzących jeszcze z rdzennej kultury. Są często starsze niż islam. Mają dużo podań miejscowych, pokazujących, jak bardzo szanują człowieczeństwo, waleczność, piękno. Kazachowie to dobrzy, prości, bardzo życzliwi ludzie. Późniejsza historia, zwłaszcza ostatnie stulecie, przyczyniło się do rozwoju narodowych wartości. Szczególnie, gdy trzeba było pomagać tym, którzy wbrew własnej woli stali się mieszkańcami tej surowej ziemi. Mam wrażenie, że tam uczucia i wartości rozkwitły bardziej niż gdziekolwiek. W skrajnych, ekstremalnych warunkach ludzie musieli być bardziej z sobą, pomagać sobie wzajemnie. Jeszcze 20 lat temu – jak opowiadają niektórzy – w Karagandzie ludzie z bloków gotowali wodę na ognisku na podwórku wspólnie dla wszystkich, taka była bieda, często nie było prądu. Teraz Kazachstan rozwija się w sposób imponujący. Zesłańcami nie byli ludzie tuzinkowi i teraz ziemia ta zbiera owoce pracy i cierpienia osób o wielkim formacie umysłu i serca. Sami Kazachowie także to ludzie niezwykle utalentowani i twórczy.

Jak bydgoszczanka, absolwentka Akademii Muzycznej, znalazła się w Kazachstanie?

Zanim zostałam śpiewaczką, postanowiłam poświęcić życie Bogu. Ale wcześniej bardzo chciałam zostać aktorką. Bardzo dużo śpiewałam, brałam udział w festiwalach. Siedem razy zdawałam do różnych szkół teatralnych w całej Polsce. W międzyczasie dostałam się na polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Studiowałam teatrologię, jednak nie był to kierunek dla mnie, raczej przetrwanie. W międzyczasie – w 1990 roku – wzięłam udział w rekolekcjach karmelitańskich i przeżyłam głębokie nawrócenie. Wtedy podjęłam decyzję, że wstępuję do karmelitanek w Nazarecie.

Dlaczego zrezygnowałaś?

Bardzo ciężko zachorowała moja mama. Gdy byłam w klasztorze, okazało się, że to rak, a mam dużo młodsze rodzeństwo – siostrę młodszą o 19 lat i młodszego o 22 lata brata. Mam też jeszcze jedną średnią siostrę, która wtedy była nastolatką, ale nie była na tyle dojrzała, żeby zająć się małymi dziećmi. Wróciłam więc po dwóch miesiącach w zakonie, nagle też dostałam się na upragnione studia – na wydział Wokalno-Aktorski Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Miałam wrażenie, że to w nagrodę za to, że wróciłam, Pan Bóg skierował mnie na muzyczną drogę. To był ostatni dzwonek, miałam wtedy 24 lata. Studia mnie zachwyciły.

Mama wyzdrowiała?

Zmarła rok później. Maluchy miały wtedy trzy i pięć lat. Opiekowałam się nimi w czasie studiów, zastąpiłam im mamę. Przyjęłam je jako swoje dzieci i do tej pory tak o nich myślę. Bo jak tu traktować jak brata czy siostrę człowieka, który jest 22 lata młodszy?

Po moich studiach tato zdecydował się drugi raz ożenić. Powiedział wtedy, że jestem wolna. Ciągle chodziła za mną myśl o Karmelu, więc znowu znalazłam się w zakonie, tym razem w Tryszczynie. Niestety, tam zaczęłam chorować, miałam anemię i musiałam odejść. W tym czasie w Tryszczynie były siostry, które budowały fundację w Kazachstanie. Powiedziały, że mam jechać z nimi do Karagandy, tam u nich wszyscy mają anemię.

Spędziłaś w klasztorze aż siedem lat, ale ostatecznie to też nie okazała się Twoja droga.

Tuż przed ślubami wieczystymi jest taki zwyczaj, że siostry rozmawiają. Wiele z nich miało wątpliwości co do mnie. Zastanawiały się, czy czasami nie powinnam swoich darów wykorzystywać gdzie indzie i czy moja osobowość w klasztorze się nie dusi. Ja z kolei znowu zaczęłam chorować. Wszystko razem – diagnozy lekarzy, wątpliwości sióstr, a także moje własne – złożyły się na to, że nie poprosiłam o śluby wieczyste.

Wyjście z klasztoru było dla mnie bardzo trudne. Wątpliwości, czy zrobiłam dobrze, pozbyłam się po bardzo długim czasie. Do dziś uważam, że Karmel to cudowny sposób życia.

Przeniosłaś coś z zakonu do zwykłego świata?

Powiem mocniej – nie wytrzymałabym mojej misji, gdybym nie miała wcześniej takiego doświadczenia. Moje życie w Kazachstanie jest związane z taką samotnością, że bez szkoły modlitwy i umiejętności bycia samemu, nie dałabym rady. Karmel to była dla mnie olbrzymia łaska, coś, czym cały czas się karmię.

Uważam, że Karmel to był absolutnie konieczny przystanek na mojej drodze. Tym bardziej, że życie wśród samych mężczyzn, i to duchownych, nie jest proste – trzeba mieć silne poczucie wartości, również duże poczucie humoru. To jest życie proste i surowe. Ktoś, kto pragnie nieustannego doceniania, miłości czy dowodów uznania, nie dałby rady. Owszem, na urodziny wszyscy mi mówią, że jestem bardzo kochana i potrzebna i że nie mogliby tam beze mnie żyć, ale to tylko raz w roku (śmiech).

Siostry w Karmelu mają uporządkowany cały dzień. Twój wygląda podobnie?

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że teraz tak doskonale wykorzystuję czas, jak w zakonie, ale mam swój „stały regulamin”. Wiem, jakie są moje obowiązki, staram się wypełniać je jak najlepiej, codziennie chodzę na Mszę św., mój czas porządkuje także modlitwa, zwłaszcza różaniec, który jest dla mnie bardzo ważny.

Poza tym, moja rodzina wie, że dobrze czuję się w nieporządku, to jest jakaś część mojej osoby, więc rzeczywistości też do końca nie potrafię uporządkować. Nawet kiedyś radziłam się ojca duchowego na ten temat. Dał mi wtedy ważną wskazówkę. Powiedział, że Pan Bóg wiedział, co robi i stworzył mnie taką, bo kogoś takiego potrzebował. Ten nieporządek nadrabiam ogromną otwartością. Zawsze można mi coś nowego zaproponować. Nigdy nie mam takiego planu, którego nie mogę przesunąć na później. Gdy jestem w Polsce, mam bardzo niewiele wolnego czasu, ale w Kazachstanie jestem dzień po dniu dla tych ludzi. Pojechałam tam, by być z nimi, więc nie wyobrażam sobie, by nie mieć dla nich czasu.

Gdy jesteś w Polsce, ciągle koncertujesz, głównie w kościołach. Jak do nich trafiasz?

Mam wrażenie, że to Pan Bóg prowadzi. Głównym miejscem, gdzie występuję, są zaprzyjaźnione parafie i kolejne, w których zostałam polecona. Mam wielu księży-przyjaciół, których znałam dawniej i oni teraz pomalutku zostają proboszczami. Jestem otwarta na zaproszenia, ale dotąd nie miałam odwagi wysyłać swojej propozycji w obce miejsca.

Podczas koncertów sprzedajesz swoje płyty z kolędami oraz piosenkami Anny German.

Płyta to nie tylko rodzaj zbiórki, ale też mojej pracy. Dochód z jej sprzedaży przeznaczam na działalność misyjną w Karagandzie.

Myślisz o powrocie do kraju?

Coraz częściej. Wbrew pozorom jest trudno być wciąż samą. Myślę też o swojej przyszłości, powinnam podjąć jakąś pracę, choć na jakiś czas. Nikt nie będzie mnie na starość utrzymywał.

Ciężko jednak wrócić do Polski w tej chwili. W moim zawodzie ludzie w moim wieku kończą karierę albo zbierają już owoce poprzedniej pracy, a nie zaczynają. Pewnie jeszcze trochę zostanę w Kazachstanie, przynajmniej do 2020 roku, gdyż do tego czasu mam stały pobyt. Ale to wszystko są ludzkie rozmyślania, wierzę, że moje życie jest w Bożym ręku.

Ale do zakonu nie wrócisz?

Codziennie pytam Boga, czego On pragnie dla mnie. Na razie nie daje mi jasności.

Katarzyna Chęsy – bydgoszczanka, absolwentka bydgoskiej Akademii Muzycznej, świecka misjonarka z Karagandy w Kazachstanie

Magdalena Gill

Magdalena Gill Autor

Zca Red. Naczelnego