Felietony 31 gru 2017 | Redaktor
Czarna nić wpleciona w popkulturę [FELIETON]

Jarosław Jakubowski/ fot. archiwum prywatne

Beksińscy to najbardziej przenicowana popkulturowo polska rodzina. Mamy już o nich film fabularny, filmy dokumentalne, książki, liczne artykuły, a ostatnio spektakl teatralny pod oczywistym tytułem „Beksińscy”, wystawiony w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

Odpowiedzialny za reżyserię i „opracowanie tekstu” Michał Siegoczyński (w drukowanym programie jako autor występuje Jarosław Murawski) skupił się na relacjach między trojgiem ludzi – wybitnym malarzem Zdzisławem, jego synem, utalentowanym tłumaczem i dziennikarzem muzycznym Tomaszem i żoną-matką Zofią. Na plan pierwszy wysuwa się jednak postać syna. Nic dziwnego, dla popkultury zawsze atrakcyjna będzie fascynacja śmiercią, a już samobójczy zgon bohatera to wisienka na torcie. Spektakl ma niezłą dramaturgię, jest świetnie zagrany, zawiera kilka dobrych i bardzo dobrych pomysłów inscenizacyjnych. Jednak czy wykracza poza to, co wiedzieliśmy o Beksińskich do tej pory?


Tak samo jak w filmie Jana P. Matuszyńskiego „Ostatnia rodzina”, tak i tu mamy do czynienia z rekonstrukcją wydarzeń, opartą na kilometrach taśm wideo nagrywanych przez Zdzisława Beksińskiego. Mimo wysiłków artystów i ich niepodważalnych kompetencji (choć Dawid Ogrodnik jako Tomek, czyli „Beksa”, mocno przeszarżował) sztuka, tak filmowa, jak i teatralna, przegrywa z rzeczywistością. Wolę oglądać żywych Beksińskich niż ich aktorskie wcielenia. W dotychczasowych próbach ukazania fenomenu „ostatniej rodziny” (celowo piszę małą literą) zabrakło mi wnikliwego spojrzenia na niezwykłe malarstwo Zdzisława Beksińskiego. Fascynująca byłaby próba odpowiedzi na pytanie - być może naiwne - skąd się brało. Język filmu wydaje się tu idealnym medium dla pokazania, jak przekładało się tzw. zwykłe życie na te fantasmagoryczne, przerażające niekiedy wizje.
No ale popkultura lubi podążać tropem „czarnej nici”, która „przędzie się” przez ludzkie losy.

Najlepszym przykładem są chyba losy Romana Polańskiego, w którego twórczości owa nić plecie się w sposób wyjątkowy. W 1968 roku Polański kręci „Dziecko Rosemary”, historię o przyjściu na świat antychrysta. Rok później banda Charlesa Mansona zabija ciężarną żonę reżysera Sharon Tate i trzy inne osoby, a na drzwiach domu, w której rozegrała się tragedia, zostawia napis „pig”. Manson twierdził, że inspirowały go piosenki Beatlesów, może „Helter Skelter”, a może raczej „Piggies” opowiadający o nienawiści klasowej do „białych kołnierzyków”? Polański swój filmowy horror, poprzedzający horror w życiu, nakręcił w nowojorskim apartamentowcu „Dakota House”. Przed bramą tego samego budynku 8 grudnia 1980 roku Mark Chapman zabije Johna Lennona, tego od „Świnek”. Czego to dowodzi? Jeśli dowodzi czegokolwiek, to tylko tego, że publika lubi snuć takie ciągi skojarzeń, a popkultura skrzętnie to zapotrzebowanie wykorzystuje. Tomasz Beksiński opuszczając rodzinny Sanok, rozwiesił w mieście własne klepsydry. Dziwaczna zabawa znalazła ponury epilog w 1999 roku, kiedy dziennikarz zażył śmiertelną dawkę leków nasennych. Rok wcześniej nagła śmierć zabrała Zofię, a 21 lutego 2005 roku morderca przyszedł do Zdzisława.


Żyjemy w kulturze zafascynowanej umieraniem. To, co żywe, przegrywa w niej z tym, co martwe. Dziwne, że niedawna śmierć samego Mansona przeszła jakoś niezauważona. Podobno zostawił po sobie niezłą fortunkę zbitą na książkach i nagraniach. Przewiduję jednak, że prędzej czy później i o jego trupa upomni się upiorne, nienasycone Hollywood.


Jarosław Jakubowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor