„Kingsman: Złoty krąg”. Agenci szyci na miarę
Materiały dystrybutora
Nienaganny styl, dobre maniery, elegancja, a przede wszystkim niebywała skuteczność w walce. Agenci brytyjskich służb specjalnych powracają w filmie „Kingsman: Złoty krąg”, by zmierzyć się z nowym wrogiem.
Inne z kategorii
W 2015 roku na ekrany kin wszedł obraz Matthew Vaughna pt. „Kingsman: Tajne służby”. Ten pastisz kina szpiegowskiego o humorystycznym zabarwieniu spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem zarówno ze strony widzów, jak i krytyków, zarabiając przy tym, bagatela, ponad 400 mln dolarów. Część druga była więc kwestią czasu, zresztą Vaughn wcale tego nie ukrywał. Nie musieliśmy długo czekać, w drugiej połowie września premierę miała kontynuacja pt. „Kingsman: Złoty krąg”.
„Dwójkę” otwiera całkiem efektowna scena pościgu. Eggsy (Taron Egerton) ucieka przed zbirami swoim niepozornym TX4, ale sytuacja komplikuje się, bowiem w aucie dochodzi do konfrontacji z niedoszłym agentem, zdrajcą Charliem. Finalnie Eggsy’emu udaje się umknąć w iście bondowskim stylu. To jednak dopiero początek kłopotów. Siedziba Kingsman zostaje zrównana z ziemią w wyniku ataku pociskami samonaprowadzającymi. Z życiem uszedł jedynie nasz młody agent oraz znany z poprzedniej odsłony Merlin (Mark Strong). Szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji, trafiają przypadkiem na ślad prowadzący do amerykańskiego oddziału agencji – Statesman. Czy uda się nawiązać owocną współpracę z niby siostrzaną, a jednak różniącą się pod wieloma względami organizacją? Jak poważnym przeciwnikiem okaże się „cukierkowa” Poppy (Julianne Moore)? I wreszcie, jakim cudem agent Harry (Colin Firth) przeżył strzał w głowę? Odpowiedzi na te i inne pytania poznamy podczas ponad dwugodzinnego seansu.
Vaughn, podobnie jak Gunn w przypadku kontynuacji „Strażników Galaktyki”, podkręca tempo o jakieś 50 procent. Wszystkiego jest tutaj więcej. Już rakietowy atak na siedzibę organizacji zwiastuje, że bohaterowie mierzyć się będą z potężnym adwersarzem, a co za tym idzie – nie zabraknie akcji w wybuchowym stylu. Eggsy, Harry i Merlin zyskują nowych sprzymierzeńców z organizacji Statesman o nadzwyczaj „oryginalnych” pseudonimach: Tequila (Channing Tatum), Whiskey (Pedro Pascal), Champagne (Jeff Bridges) czy Ginger (Halle Berry), wszak „przykrywka” pod postacią destylarni zobowiązuje. Gdy nasi bohaterowie przybywają do Kentucky, zmienia się klimat widowiska, dyktowany po części zderzeniem dwóch zgoła odmiennych szkół szpiegostwa. Vaughn celowo uwydatnia stereotypy, w dialogach da się wyłapać zabawne uwagi i docinki z obu stron. Prócz dość ochoczo serwowanego humoru twórcy nie stronią też od kiczu, specyficznej maniery, szczególnie jeśli spojrzymy na kambodżańską bazę głównej antagonistki – Poppy. W środku dżungli wyrosło minimiasteczko stylizowane na lata 50., pełne neonów, kolorów i tandety. Istne szaleństwo. Ale to nie wszystko, bowiem reżyser co rusz zaskakuje niezwykłymi rozwiązaniami, a wspomnieć można chociażby o oryginalnym arsenale (laserowe lasso, granaty w piłkach baseballowych, pancerny parasol, teczka pełniąca funkcję karabinu, wyrzutni i tarczy); Eltonie Johnie w komicznym autoportrecie czy bondowskich nawiązaniach.
W tle natomiast pobrzmiewa dość wyraźnie komentarz społeczny dotyczący narkotyków i poziomu tolerancji, ale nie tylko.
Być może nie każdemu ten stopień abstrakcji przypadnie do gustu, ale godząc się na tę specyfikę, wybieramy przejażdżkę na piątym biegu, bez hamulców. Twórcy nie unikają przy tym wulgarności, sprośnych gagów czy brutalnych sekwencji (choć scena z kościoła w pierwszej części pozostaje pod tym względem niedościgniona). „Kingsman: Złoty krąg” to zatem coś więcej niż pastisz. To zabawa konwencją bez żadnych ograniczeń. Niemożliwe staje się możliwe. Śmiech, krew, pot i łzy (bo wiedzieć trzeba, że nie zabraknie tutaj również powagi i całkiem wzruszających scen).
Aktorsko produkcja może przyjemnie połechtać. Niemal każda z istotnych ról wypada tu bardzo dobrze, może poza Jeffem Bridgesem, który nie miał dużego pola do popisu, a szkoda.
Czy Vaughn sprostał zadaniu? Zależy, czego oczekiwaliśmy od kontynuacji. Reżyser zaryzykował, tworząc istny kalejdoskop formy. To nadal dobrze skrojone kino szpiegowskie pół żartem, pół serio. I choć „jedynka” sprawia wrażenie bardziej stonowanej, przemyślanej i poukładanej w swej przewrotnej interpretacji „spy movie”, to „Złoty Krąg” stanowi dobre uzupełnienie, kalkując sprawdzone motywy i dodając przy tym coś nowego.
I bądźmy sprawiedliwi, Vaughn jak mało kto potrafi umiejętnie mieszać dobry smak, klasę z kiczem i sztampą. Reasumując, „dwójka” to nie martini tak dobrego gatunku jak poprzednik, ale mimo to smakuje bardzo dobrze. Warto się o tym przekonać.
Paweł Baranowski