Wydarzenia 30 lip 2017 | Redaktor
„Wzgórze psów”: zło czai się w Zyborku [RECENZJA KSIĄŻKI]

Jakub Żulczyk po raz kolejny demaskuje prawdę o miejscach, w których przyszło nam żyć. „Wzgórze psów” ukazuje małe mazurskie miasteczko. Znają się tu wszyscy – ale prawdy o najokropniejszej zbrodni, jaka się tu wydarzyła, nie zna nikt.

Biorąc do ręki powieść „Wzgórze psów”, nie miałam złudzeń, że będzie to coś przyjemnego i lekkiego. Po lekturze „Instytutu” i „Ślepnąc od świateł” wiedziałam, jak Jakub Żulczyk kreuje świat, po jakie obrazy sięga i jaką stronę duszy ludzkiej odkrywa. Wiedziałam, że wchodzę w ciemne zakamarki umysłu pisarza uwielbiającego demaskować prawdę o miejscach, w których przyszło nam żyć.
„Ślepnąc od świateł” pokazywało Warszawę z całym jej ohydnym blichtrem, narkotykami, dealerami, prostytucją i machiną funkcjonowania gangów. „Instytut” odkrywał ciemną stronę Krakowa, obłęd, w jaki można popaść, gdy nie jest się niczego pewnym. „Wzgórze psów” natomiast ukazuje przede wszystkim małe mazurskie miasteczko. Znają się tu wszyscy – ale prawdy o najokropniejszej zbrodni, jaka się tu wydarzyła, nie zna nikt.  
Główną oś fabularną „Wzgórza psów” stanowi historia Justyny i Mikołaja, porywająca czytelnika od początku. Łatwo utożsamić się z dwojgiem ludzi, którzy doznawszy zawodowej porażki, są uwięzieni w szponach kredytu i muszą salwować się ucieczką z łaknącej ich krwawicy Warszawy. Wyjeżdżają do miasteczka, w którym znajduje się dom ojca Mikołaja. Tu mają szansę odnaleźć swoje miejsce, tym bardziej, że są małżeństwem na zakręcie. Niestety, w ich nowym domu nic nie okazuje się proste – przestrzeń stopniowo odkrywa kolejne, coraz ciemniejsze kręgi tajemnic, zemsty i porachunków.
Zybork, bo tak nazywa się „dziura”, do której się przeprowadzili, jest miejscem, gdzie Zło nie tylko się rodzi, ale i dojrzewa, wrasta w dusze mieszkańców, zarasta ich sumienia – a ostatecznie przerasta ich. Pani burmistrz, miejscowy mafioso, przemytnicy samochodów, ksiądz, młodzi ludzie niewiedzący, co ze sobą zrobić, dziewczyny kupczące ciałem, zastraszone żony – oni wszyscy go dotykają.
Nie potrafią się od niego uwolnić, choć nie do końca są świadomi, skąd ono płynie, jak szeroki jest jego strumień, jak wartki nurt i czy na pewno porywa ono na zatracenie. Wie to tylko jedna osoba – ktoś, kto stoi w cieniu Zła, komu wydaje się, że je przechytrzył, bo wymierza innym sprawiedliwość. Czy jednak naprawdę ją wymierza, czy je rzeczywiście przechytrzył? To pytania, na które czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam. Długo (niemal 850 stron) czeka się na rzucający grozą na kolana finał, ale warto, bo Żulczyk, jak na dobrego pisarza przystało, nie oferuje jednoznacznej odpowiedzi, nie wyjaśnia nic ostatecznie – choć wyjaśnia bardzo wiele.
Ciekawa jest także forma powieści – to kopalnia nowoczesnego języka. Dawno nie czytałam tak urozmaiconych składniowo wypowiedzi, tak wartkich dialogów. Żulczyk nie prowadzi fabuły w łatwy sposób. Posługuje się zdaniami na miarę Reymonta, by następnie używać równoważników zdań lub zdań pojedynczych, których sens ujawnia się po kilku następnych stronach. Czyta się to ciekawie, jednak niełatwo. Poza tym pisarz doskonale porusza się we współczesnej polszczyźnie, niestety, zwulgaryzowanej do granic możliwości. Bohaterowie posługują się językiem upadłego człowieka, który o swoich emocjach, przeżyciach i doświadczeniach potrafi mówić za pomocą dwóch wyrazów i ich wszelkich słowotwórczych wariantów: k…a ij…ć. Obawiam się, że ten smutny obraz rzeczywistości jest jednak prawdziwy.
Przewracając ostatnią kartkę powieści, miałam cień nadziei na jakąś nutkę optymizmu.
Żulczyk nie zagrał tej nutki. Jedyne, co mi pozostawił, to przekonanie, że na świecie jest zło i dobro – i że one bardzo się od siebie różnią. To już coś. Nie zrelatywizował ich. Za to jestem mu wdzięczna.
Barbara Wolf

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor