Chciałem pozostać w grze, mogłem postawić tylko życie [WYWIAD]
Paweł Cwynar/ fot. Anna Kopeć
– To, co robiłem, było niebezpieczne, aczkolwiek łatwe. Ciężej jest facetowi, który ma trójkę małych dzieci, wstaje o piątej rano, robi kanapki, i idzie na budowę harować za jedną dziesiątą tego, co zarabiałem – mówi były gangster Paweł Cwynar w rozmowie z Magdaleną Liczkowską.
Inne z kategorii
Będą wykonawcy procedur - zabraknie ludzi myślących [WIDEO]
Radni Bydgoskiej Prawicy: nie finansujmy z samorządowych pieniędzy partyjnych imprez! [WIDEO, ROZMOWA]
Magdalena Liczkowska: Pańska historia to same skrajności – od korzystającego z luksusowego życia gangstera, przez bezdomność, aż po napisanie książki i głoszenie świadectwa o swoim nawróceniu.
Paweł Cwynar: Nie chcę opowiadając tę historię zabłysnąć, nie mam takiej intencji. Spotkałem w swoim życiu wielu twardzieli, którzy przeżyli poważne historie – w więzieniu, jak i na wolności. Niech mi ktoś powie, że kobieta, która sama wychowuje kilkoro dzieci, nie jest twardsza ode mnie, człowieka, który w życiu szedł na łatwiznę? To, co robiłem, było niebezpieczne, aczkolwiek łatwe. Ciężej jest facetowi, który ma trójkę małych dzieci, wstaje o piątej rano, robi kanapki, i idzie na budowę harować za jedną dziesiątą tego, co zarabiałem. A ja co? Wolałem wybierać łatwą drogą. To, co robiłem, jest naganne i nie chciałbym, żeby to w jakiś sposób zostało pozytywnie przewartościowane.
Pochodzi Pan z „normalnej rodziny”. Jak to się stało, że już w wieku nastoletnim popadł Pan w konflikt z prawem?
Mama pracowała w NBP 30 lat, tata na kolei, siostra jest nauczycielką. Zaczęło się od tego, że byłem najlepszym sportowcem w szkole podstawowej. Zdobywałem dyplomy, puchary. Już wtedy adrenalina uzależniła mnie od bycia na piedestale. Rozbuchało się we mnie ego, pojawiła się pycha. Chciałem, aby „bycie na podium” trwało cały czas. Niestety, w szkole zawodowej, do której trafiłem, nauczyciel WF nie był zainteresowany rozwijaniem mojego talentu, w wyniku czego zostałem pozostawiony sam sobie.
Nie wiedział Pan, co zrobić z wolnym czasem?
Przekonałem rodziców, aby w drzwiach mojego pokoju zamontować zamek. Zrobiłem to, by wieczorami wychodzić przez okno na podwórko – bo mieszkałem na parterze – aby znaleźć ujście dla adrenaliny, która we mnie buzowała. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. To w efekcie spowodowało, że poznałem, jak to na podwórku, różnych ludzi – starych recydywistów i młodych chłopaków, tzw. „kajdaniarzy”. Najbardziej imponowali mi ci łysi, z tatuażami, ponieważ mieli zasady. Jasno mówiły, że nie wolno okradać księży, staruszków, osób niepełnosprawnych, kobiet w ciąży, kościołów, cmentarzy. Zacząłem wtedy razem z nimi popełniać przestępstwa – chociażby napady rabunkowe na podchmielonych mężczyzn, wracających w dni wypłat nocami do domu po knajpianych wojażach.
W efekcie tego w wieku 16 lat znalazł się Pan w izbie dziecka.
Zrozpaczeni rodzice szukali mnie, nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Były to jeszcze czasy komuny, zatrzymała nas milicja. W nocy, z kolegą z celi postanowiliśmy uciec. Umówiliśmy, że kiedy milicjant zostanie sam na zmianie, uderzymy pięściami w drzwi, wszczynając sztuczny alarm. Potem ja go biję, kolega mu podcina kopniakiem nogi, zabieramy klucze i upragniona wolność. Taki mieliśmy plan, ale jak się okazało milicjant, który otworzył nam drzwi, ważył 120 kg. Ja ważyłem tylko 50, dlatego zaatakowany rzucił mną o ścianę jak muchą. I ucieczka skończyła się jak w komedii – pozamykał nas w osobnych celach i „gang Olsena” znowu był na miejscu za kratami. Jednak tak naprawdę to, co się stało, było poważną sprawą – miałem 16 lat, nie pochodziłem z patologicznej rodziny, a jednak zaatakowałem funkcjonariusza milicji. Czerwone światło zapaliło się na poważnie.
Nie przestraszył się Pan konsekwencji?
Nie myślałem o tym. Po ciężkim roku w poprawczaku, jako niespełna 17-letni chłopak, wyszedłem na wolność, a pierwszym, co zrobiłem, było zakupienie razem ze wspólnikami sprzętu pomagającego w przestępstwach, kupiliśmy też broń. Nie wgłębiając się w szczegóły, już po miesiącu zostaliśmy aresztowani i mając 17 lat trafiłem do zakładu karnego, gdzie dyrektor, zważywszy na moją głęboką demoralizację, przydzielił mi podgrupę „R”, czyli recydywa. To miało pomóc w poskromieniu mnie.
Bardzo różniło się tam od tego, co znał Pan z poprawczaka?
Zaskoczył mnie luz, który tam panował. Większość osób boi się zakładu karnego, ale ja po poprawczaku, w którym byłem cały czas monitorowany, gdy zobaczyłem, że klawisz zamyka drzwi i zostajemy sami, dostałem szajby, zacząłem ten luz wykorzystywać.
Więzienie niewątpliwie jest szkołą przestępców. Gdy jest się zamkniętym z kimś w celi przez tydzień, miesiąc, rok, na szesnastu metrach kwadratowych osiem osób, każdy wielokrotnie karany, oczywistym jest, że opowiada się swoje historie. Po pierwsze o dziewczynach, o podbojach, po drugie – o przestępstwach – jakie i gdzie włamanie zrobiłem, jak mnie złapali. Nie mówi się natomiast o bolączkach rodzinnych, porażkach życiowych, takie sprawy są uważane za wstydliwe.
Przez lata wychodził Pan z zakładu karnego i do niego wracał.
Na początku lat 90. zostałem ponownie zatrzymany, ale w międzyczasie stałem się już „profesjonalnym” przestępcą. Dokonywałem coraz gorszych, wagowo coraz cięższych przestępstw. Zacząłem też pracować w grupach. Imponowało mi to, że jest przy mnie więcej osób zdecydowanych na wszystko – że mamy moc, mamy siłę. Byłem wtedy już przestępcą dość poważnie poszukiwanym, były za mną wystawione listy gończe, szukano mnie przez radio i telewizję, pojawiały się też artykuły w prasie. Przyszedł rok 1992, mieliśmy konflikt z inną grupą, w konsekwencji zostałem wystawiony i zgarnęła mnie policja.
Nadal szukał Pan okazji, by uciec. Po tym, gdy strażnicy odkryli, że zrobił Pan z drewna atrapę pistoletu, którą na sali sądowej chciał Pan przyłożyć sędziemu do głowy, zastosowano wobec Pana szczególne środki bezpieczeństwa.
Przyznano mi status więźnia szczególnie niebezpiecznego. Byłem od tamtego momentu kilkanaście razy dziennie rozbierany, przeszukiwany, była opukiwna w mojej celi codziennie podłoga, ściany, okna. Jeżeli strażnicy chodzili w nocy i sprawdzali drzwi, mieli przykaz, żeby przy okazji w moje drzwi kopnąć. Każdej nocy robili to wiele razy, zapalali też światło. A ja cały czas z nimi walczyłem, rzucałem się do bicia.
A jednak później, znów – za poręczeniem znajomych – wyszedł Pan na wolność.
Zrobię przeskok do czasu, kiedy zostałem zaproszony na ważne spotkanie, w którym brali udział gangsterzy z Pruszkowa, przyjechał też Pershing. Awansowałem wtedy z bandziorka, chuligana, na średniej klasy przestępcę. Kiedy poznałem gangsterów „z wyższej półki”, zauważyłem, że sam stałem się zawodowym gangsterem, który z nielegalnych interesów uczynił swój zawód. Wtedy też nauczono mnie, jak powinienem się zachowywać – że nie mogę być łysy i napakowany, jeździć czarną „beemką”. Tłumaczyli mi, że muszę się być elokwentny, kulturalny. Już wtedy miałem pierwsze dylematy, bo wszystkich ludzi w mojej grupie traktowałem na równi ze mną, mimo że sam uważany byłem za szefa. W dużym świecie przestępczym panowała określona hierarchia, której ja nie rozumiałem.
Imponowało Panu takie życie?
Zacząłem poznawać inny świat. Superhotele, najdroższe trunki, wystawne imprezy. W roku 2000 miesięcznie „zarabiałem” około 50 tysięcy złotych, miałem wiele samochodów. Osobny samochód miałem do wożenia mojego psa, żeby nie pobrudził i nie podrapał skór w bmw! Głównym źródłem dochodów było czerpanie korzyści z czarnej strefy – z nielegalnych interesów, opodatkowania, vatu. To nie było tak, że napadaliśmy staruszki na ulicy, jak niektórzy mogą sobie wyobrażać.
Co sprawiło, że przestało się to Panu podobać?
Na tych imprezach dostrzegłem, że to, w co byłem wpatrzony od dzieciństwa, to potężne szambo. Przykład? Podchodzi do mnie kolega i mówi „słuchaj, Frankowi trzeba porwać dziecko”. Ja mówię „przecież Franka znamy, to kolega, dlaczego mamy to zrobić?”. „Bo on ma, a my nie mamy”. Gdy usłyszałem taki argument – zszokowało mnie to. Kolejny przykład, Kazika trzeba „odpalić”. To nic, że to kolega, argumentem było to, że wszedł nie tam gdzie trzeba, w inne rejony.
Nawet w przestępczym świecie zostałem wychowany na zasadach – wiedziałem, że muszę być w porządku bez względu na wszystko. Więc jak ja mogę porwać komuś dziecko? Skoro ta osoba jest moim kolegą? Wtedy zacząłem się powoli z tego świata wycofywać. Zobaczyłem, że to wszystko jest podszyte jednym wielkim świństwem, a im większe pieniądze, tym większe świństwa.
A jednak mimo tego spostrzeżenia wylądował Pan na dłużej za kratami.
W 2005 roku do mojej grupy zostało wpuszczonych dwóch tajnych agentów CBŚ. Były podsłuchy, kamery – rozpracowywali nas. Zostałem doprowadzony do CBŚ we Wrocławiu i zobaczyłem, jaki tam panuje handel informacjami. Zobaczyłem, ilu „dużych” przestępców z poważnych grup skrobie do drzwi prokuratora i prosi o status świadka koronnego, bo chce zachować to, co nagrabili. Policjanci z CBŚ podśmiewali się z tego, mówili „zobacz, przyjeżdża tak, chce być koronnym, ale nie może, bo w tej grupie już ktoś go wyprzedził, ktoś powiedział wszystko”. Propozycja takiego przestępcy zostawała odrzucona, ale on do więzienia wracał jako ktoś „w porządku”, bo CBŚ nie mogło ujawnić tego, że taka osoba chciała zostać koronnym.
Pan mógł zostać świadkiem koronnym, ale... odmówił Pan.
Dano mi wybór – wyrok 15 lat – raczej pewny, bo za działanie w grupie, handel narkotykami, bronią, ładunkami wybuchowymi, 15 lat to pewniak. Z drugiej strony – propozycja życia w Hiszpanii, nowe nazwisko i dokumenty.
Od razu odmówiłem – dlaczego? Bo tak byłem wychowany, tak byłem nauczony. Ale jednak te myśli we mnie uderzały, wiedziałem, że odsiedzę wyrok, ale nie chcę już wracać do takiego życia.
CBŚ zależało, żeby skorzystał Pan z ich oferty.
Aby nakłonić mnie do zostania koronnym, zamknięto mnie w pełnej izolatce – sale obok mnie były puste, na górze było pusto, byłem prowadzany z samego rana na spacery, żeby nikogo nie widzieć na oczy, żebym zrozumiał, co stracę. Odmówiłem pierwszy, drugi, trzeci raz i wtedy nastąpił przełomowy moment. Pewnego razu, po powrocie ze spaceru, w mojej celi, na małej półeczce znalazłem kilka kartek wyrwanych z jakiejś książki. Skąd one się tam wzięły? Przecież znałem w tej celi każdy pyłek, tam ich nie miało prawa być i nie było. Przeczytałem ten strzępek i okazało się, że jest to fragment Nowego Testamentu. Od dziecka uwielbiałem czytać, czytałem dużo, lubiłem też filozofię. Chciałem w tym fragmencie znaleźć coś, co podważę. Dlatego zacząłem studiować Biblię. A później, pewnej nocy, miałem niezwykły sen.
Sen o..?
Śniło mi się, że idę pięknym, szerokim korytarzem. Po prawej stronie drzwi, po lewej okna, wchodzę w jedne z nich i znajduję się w wielkiej, potężnej auli. Na jej środku stoi malutki, więzienny, obdrapany stolik, przy którym siedzą dwie postacie. Z lewej młody mężczyzna, elegancko ubrany, w dobrze skrojonym garniturze – wiedziałem, że to jest szatan. Po prawej stronie siedziała natomiast postać, od której bił wielki blask – nie umiem jej opisać, ale wiedziałem, że to Bóg. Rozgrywała się gra w pokera, Pan Bóg rozdawał karty. Szatan zapoznał się z tym, co ma i do puli wystawił wielką fortunę – złoto, diamenty, samochody, nieruchomości. Bóg wykonał taki sam gest jak szatan, ale fizycznie nic nie widziałem – wiedziałem, że to, co postawił to coś bardzo cennego, że przebił tym szatana. Obudziłem się i nie wiedziałem, co o tym myśleć, jak zostać w tej grze. Zacząłem dalej studiować Słowo Boże, by odnaleźć odpowiedź, dowiedzieć się, co Bóg postawił. I wtedy zrozumiałem, że było to życie wieczne. I ja też musiałem coś postawić, aby w tej grze pozostać. Ale co cennego miałem? Postawić mogłem jedynie swoje życie.
Od tego momentu zmieniło się wszystko?
Tak. Jakiś czas później wyspowiadałem się z całego życia. I wtedy przyszedł szatan. Powiedział: „Słuchaj, jak to powiesz znajomym,wspólnikom? Będziesz moherem, świrem, nawiedzonym”. Katolików bardzo mocno się dziś opluwa, a ja tego opluwania doświadczam każdego dnia. Nie rozumiem, jak ludzie, którzy krzyczą hasła o wolności i równości, potem wyzywają od katoli, moherów, średniowiecza. Wiedziałem, że tak jak kiedyś starałem się być „dobrym” gangsterem, tak teraz muszę odwrócić to wszystko w drugą stronę. Staram się każdego dnia być dobrym katolikiem. Oczywiście grzeszę i upadam, ale nie trwam w grzechach ciężkich. Szatan mnie wtedy porządnie nastraszył.
Po wyjściu na wolność zderzenie z rzeczywistością nie było łatwe.
Wszystko, co miałem, czego nie zabrali adwokaci, wyniosłem na śmietnik. Zbiegli się wtedy potrzebujący, uznali mnie za świra, ale wzięli to, co zostawiłem. Potem dostałem kwit z Zieleni Miejskiej – wcześniej za jazdę po pijanemu czy stłuczki po prostu płaciłem, teraz okazało się, że mam godziny do odrobienia. To było pierwsze zderzenie – ja, człowiek znany w całym mieście z czegoś zupełnie innego – mam wyjść w zielonym kubraku z miotełką i zamiatać w centrum miasta? Akurat w centrum! Nie z boku, na głównej ulicy. Zrobiłem to, poszedłem. Mówiłem – Boże, jeżeli tak chcesz, to to zrobię. Przychodzili znajomi, robili mi zdjęcia, kpili ze mnie, śmiali się. To była pierwsza lekcja pokory.
Ci znajomi uwierzyli, że nie chce Pan już robić z nimi wspólnych interesów?
Namawiali mnie do przekrętów, proponowali 100 tysięcy złotych miesięcznie. Mówiłem im, że ja to wszystko miałem, że to znam. Że tam nie ma nic fajnego.
Jak w takim razie się Pan utrzymywał?
Wyjechałem do Wielkiej Brytanii. Nie znałem języka, nie znałem nikogo i po kilku tygodniach wylądowałem na ulicy. To był dla mnie bardzo trudny czas, czas mojej bezdomności. Spałem w opuszczonym samochodzie, skakały po mnie szczury, jadłem czasami ze śmietników, piłem wodę z kałuż. Traumatyczne chwile. Nawet inni bezdomni sobie lepiej ode mnie radzili, bo znali tę sytuację, wiedzieli, gdzie można znaleźć jedzenie, wiedzieli, jak przetrwać.
Nie zrobił Pan nic, żeby to zmienić?
Pracowałem u Murzyna na skupie złomu, dźwigałem ciężary, czasem od 6 rano do 1 w nocy, i przez trzy miesiące odłożyłem 500 funtów. To był cały mój majątek. Podupadałem jednak na zdrowiu, czułem to. Z tymi pieniędzmi poszedłem do polskiego kościoła. Miałem w sobie dużo złości, i gdy ksiądz szedł z tacą, wrzuciłem te 500 funtów. Ksiądz nie chciał wziąć, nalegałem, ale nie wziął. Po Mszy poszedłem na plebanię i powiedziałem, że jak nie weźmie, to wrzucę do skrzynki. A on pyta „Dlaczego? Jesteś brudny, obszarpany i dajesz tyle pieniędzy? Wszystko, co masz?”. Powiedziałem mu, że nie mam już siły, że jestem już naprawdę bardzo zmęczony, wkurzony. Skoro Bóg doprowadził do tego miejsca, to niech On się mną zajmie, bo ja nie mam już pomysłu.
Gdy ksiądz to usłyszał, pozwolił mi podarować te pieniądze. Potem zapytał, gdzie mieszkam. Pomógł mi w wyrobieniu dokumentów, załatwił też pracę i dwa tygodnie później pracowałem już na lotnisku Heathrow. Dzięki tej pracy zarobiłem na wydanie książki.
„Wysłuchaj mnie, proszę”, książka, o której Pan mówi, to nie – jak można by przypuszczać – spisane wspomnienia, ale powieść.
Napisałem książkę, która jest oparta na faktach. Jej główny motyw to motto, które przyświecało mi przez całe życie: „Kiedy tracisz wszystko – to nic, kiedy tracisz nadzieję – to wszystko”. Nadziei nigdy nie straciłem. Dzięki tej książce, słowom przypadkowych ludzi, którzy czytali i mówią „Panie Pawle, jest ok”, poznałem co to radość. Nie czułem jej wcześniej. Mimo że posiadałem to, co chciałem, nie mogłem kupić radości.
Pisze Pan nadal.
Jestem teraz na etapie kończenia drugiej książki – to będzie już inna historia, poważna sprawa, o tym, jak moi znajomi uprowadzili kiedyś dziecko dla okupu. Sprawa się jednak skomplikowała, gdy okazało się, że porwali nie to dziecko, co trzeba.
Nigdy nie pisałem książek, nikt mnie tego nie uczył. Nie jestem przecież polonistą, nie mam dobrego wykształcenia. To jest pewna forma małego cudu, że umiałem to zrobić.
Ludziom pomaga wysłuchanie Pana historii?
Moje świadectwo jest częścią procesu, który nazywa się odkupieniem win. Zagubionym pomaga odnaleźć drogę, którą jest Jezus Chrystus, wierzących umacnia w tejże wierze, a dla agnostyków może posłużyć jako kierunek, który w ich życiu okaże się tym właściwym.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu książka otrzymuje wiele pozytywnych recenzji. Otrzymuję mnóstwo wiadomości od czytelników, którym m.in. pomogła przepriorytetować swoje wartości, nabrać dystansu lub skierować spojrzenie na to, co w życiu naprawdę ważne. Wystrzegam się jednak tego, żeby być guru, nauczycielem czy coachem. Gdy pojawia się coraz więcej recenzji, zaproszeń, wywiadów, przychodzi też pycha, którą od upadku dzieli cienka granica, dlatego staram się być bardzo ostrożny i przyjmuję to wszystko w duchu pokory, która jest klejnotem wszystkich cnót. Tego się wciąż uczę.
Paweł Cwynar - były gangster i wielokrotny recydywista, który za kratami spędził łącznie kilkanaście lat. Po wyjściu z więzienia zaczął życie od nowa. Napisał książkę „Wysłuchaj mnie, proszę”. Obecnie mieszka w Sztokholmie.