Felietony 24 mar 2018 | Redaktor

Coś takiego jak system naprawdę istnieje. Gdyby nie istniało coś takiego, nie byłoby też antysystemowców. A przecież są.

       

Autor to publicysta, tłumacz i poeta.

Współpracował m. in. z „Gazetą Bankową” i tygodnikiem „Niedziela”

 

W każdym razie używa się tej nazwy. Znalazłem w swoim archiwum tekst sprzed równo 20 lat, zatytułowany „Antysystem – program”. Poniższy akapit składa się z fragmentów tamtej prognozy. Wyjaśnię zawczasu, że teoria konwergencji przed upadkiem ZSRR wieszczyła upodobnienie Zachodu i Wschodu. Teorię tworzył autorytet Huntington, który zaraz po upadku ZSRR wymyślił „zderzenie cywilizacji”. Zachód z upodobnionym (a faktycznie przejściowo podbitym) Wschodem miał stanąć naprzeciw cywilizacji islamu i Chin. A oto wywody sprzed 20 lat: 

Konwergencja spowodowała triumf odpaństwowienia i liberalizacji na Wschodzie i Zachodzie. Błędem jest jednak opinia, jakoby proces liberalizacji miał trwać w nieskończoność, aż świat stanie się jednym wielkim rajem podatkowym dla bogaczy. Granicą tego procesu jest groźba rewolucji odrzuconych. Nadwyżka instrumentów finansowych nad realnymi dobrami spowodowana jest przegrzaniem niektórych największych giełd, co zawsze kończy się głęboką korektą i recesją. Groźba taka dotyczy zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Istnieje prawdopodobieństwo, że Ameryka już niebawem zacznie redukować zaangażowanie w stabilizację obecnego systemu. Nie wymusi tego może reforma amerykańskiego systemu zdrowotnego, choć nagląca i absorbująca, ale w połączeniu z recesją niezbędne reformy wzmocnią izolacjonistów i osłabią międzynarodową rolę USA. Pozasystemowe i antysystemowe siły opozycyjne – niejednorodne i nieokreślone programowo – przygotowują się w świecie na krach ekonomiczny. Kto w istocie kontestuje wykluwającą się cywilizację? Wszyscy poza elitami liberalnymi. Siły pozasystemowe są to partie sytuujące się poza utrwalonym systemem władzy. Dopiero jednak po ich dojściu do władzy ocenimy ich gotowość do zmian systemowych. Nowość jakiejś siły politycznej nie oznacza jeszcze skłonności do realnych zmian systemowych.

Tak napisał samozwańczy prorok. Płochy prorok pisze: „niebawem”, a procesy gnilne trwają nie tyle lata, ile raczej dziesięciolecia. Generalnie powyższe obserwacje okazały się trafne. Zaraz po tym tekście system był bliski załamania. 

Indeksy nowojorskiej giełdy są jednym z bardzo wielu wskaźników sprawności systemu. Wskaźnikiem łatwym do obserwacji. W lecie 1999 roku, po pięciu latach gwałtownych wzrostów, indeksy ustabilizowały się, by runąć po dwóch latach. Władze polityczne i monetarne USA wykonały zestaw niestandardowych akcji i – by użyć komputerowego terminu – postawiły system. Wielu uważa, że katastrofa nowojorskich wieżowców w 2001 roku była elementem tego zestawu. Latem 2007 roku kryzys kredytów hipotecznych tym razem bardzo szybko pogrążył rosnące od czterech lat indeksy. Po kilkunastu miesiącach spadków, tym razem bez zamachów na własnym terenie i wojen w Azji, bankiersko-polityczne władze Ameryki wywołały najdłuższy i najgwałtowniejszy wzrost indeksów giełdowych w dziejach rynków światowych. Z niewielką przerwą. Dwa lata temu mianowicie, od wiosny 2015 do wiosny 2016 roku indeksy traciły chwilowo nawet ponad 10 proc. wartości od szczytu. Po kolejnym gwałtownym wzroście podobne zjawisko, choć łagodniejsze, trwa już ponad półtora miesiąca. Wygląda to jak kosztowne podtrzymywanie cen akcji przez ich wykup przez kogoś, kto ma dostęp raczej do setek niż dziesiątek miliardów dolarów. W szczycie kapitalizacja nowojorskiej giełdy przekraczała 16 bilionów dolarów. Jednym z narzędzi tego obłędu jest wykup akcji własnych. Prezes spółki kupuje na giełdzie i umarza jej akcje, aby utrzymać lub podnieść ich ceny. Zwykle – co ważne – jest posiadaczem dużego ich pakietu.

Wbrew temu, co tu pisałem cztery tygodnie temu, prezydent USA nie obwinia banksterów za krach, bo krachu nie ma. Trwa zawzięta obrona wycen papierów wartościowych, aby spadki nie zrujnowały bankowych bilansów. Pamiętajmy, że amerykański bank centralny jest instytucją prywatną, kontrolowaną przez bankierów komercyjnych. Bank centralny żyje w symbiozie z rządem. Ci sami ludzie podejmują decyzje na zmianę w bankowości i polityce. Znamy to też w Polsce. Bankowiec odpowiedzialny za sfinansowanie prywatyzacji państwowego giganta chemicznego trafił jakimś cudem do ucha prezesa i został premierem. System rządzi! 

Jego zapaść nie nadeszła dwadzieścia lat temu. Być może przed końcem świata zresztą nie nadejdzie, ale co szkodzi się na nią przyszykować, skoro nawet na koniec świata każą nam się szykować niektóre media?

 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor