Film 6 mar 2017 | Redaktor
Horror, który straszy gęstą atmosferą [recenzja „Lekarstwa na życie”]

Verbinski wie, jak przykuć uwagę widza, choćby formą / materiały dystrybutora

15 lat – tyle przyszło nam czekać na powrót Gore’a Verbinskiego na poletko grozy. „The Ring” z 2002 roku był remakiem bezpiecznym i – co najważniejsze – nader udanym (w opinii wielu amerykańska wersja przewyższa oryginał Nakaty). Jak powiodło się tym razem?

„Lekarstwo na życie” to historia niejakiego Lockharta, ambitnego, żądnego sukcesów w świecie finansjery pracownika wielkiej korporacji. W newralgicznym momencie zostaje on wysłany do ekskluzywnego, położonego w szwajcarskich Alpach ośrodka spa, by przywieźć szefa odbywającego tam kurację. Niczego nieświadomy młodzian wyrusza w daleką podróż do malowniczo usytuowanego zamku, który zaadaptowano na potrzeby sanatorium dla elit. Na miejscu okaże się, że z pozoru banalne zadanie uruchomi lawinę wydarzeń, których konsekwencją będzie odkrycie tajemnicy ośrodka i tytułowego życiodajnego lekarstwa.

Verbinski nie jest nowicjuszem, wie, jak przykuć uwagę widza, chociażby formą. „Lekarstwo…” to chwilami istna uczta dla oka. Hipnotyzujące zdjęcia (choć do poziomu Lubezkiego nieco brakuje) stanowią chyba największy atut filmu. Co jakiś czas przyjdzie nam podziwiać ujmujące kadry czy to samego zamku, czy też scenografii wewnątrz ośrodka. Podobnie jest ze ścieżką dźwiękową. Benjamin Wallfisch skomponował solidną muzykę stanowiącą harmonijną całość z tym, co dzieje się na ekranie. Motyw przewodni, powtarzający się przez cały seans w różnych aranżacjach, może zapaść w pamięć.
Jeśli chodzi o warstwę merytoryczną, to z pewnością pierwsza połowa filmu ma nam więcej do zaoferowania. Razem z Lockhartem wkraczamy na teren ośrodka, który otwiera przed nim podwoje z dużą rezerwą. Na placu widać skupionych na swoich zajęciach, ubranych w śnieżnobiałe szlafroki kuracjuszy, obsługa zachowuje się dość enigmatycznie, a w powietrzu zdaje się unosić aura niepewności, tajemnicy skrywanej od dziesiątek lat. Z czasem atmosfera gęstnieje, poznajemy sterylne wnętrza zamku (ukazane kapitalnymi kadrami skąpanymi w zielonoszarej kolorystyce), a reżyser co jakiś czas podszczypuje nas wskazówkami co do skrywanej tutaj tajemnicy. Na myśl przychodzą „Wyspa tajemnic” Scorsesego, „Antiviral” Cronenberga Juniora czy nawet „Kalwaria” Du Welza. Skojarzeń filmowych podczas seansu ma się o wiele więcej. Reżyser lawiruje między koncepcjami, co rusz częstując nas minitwistami, zachęcając byśmy wrócili niejako do punktu wyjścia. W pewnym momencie jednak Verbinski skręca w stylistykę horroru gotyckiego, zaliczając po drodze kilka absurdalnych kolein, aż do, moim zdaniem, mizernego i (niezamierzenie) komicznego finału.


Co poszło nie tak? Myślę, że reżyser nie był do końca pewien, jaki kierunek obrać. Zabrakło tu pewnej konsekwencji w wyborze konwencji. Druga kwestia – film trwa dwie i pół godziny. W tym przypadku to trochę za długo. Miejscami tempo niebezpiecznie siada, a historia z czasem traci swą początkową siłę przyciągania. Szkoda.

Słówko o odtwórcach głównych ról. Bezapelacyjnie prym wiedzie tutaj zdolny DeHaan („Na śmierć i życie”, „Kronika”, „Diabelska przełęcz”) w roli bezdusznego, zaprogramowanego na osiąganie sukcesów za wszelką cenę młodzieniaszka. Gorzej wygląda to w przypadku doświadczonego przecież Jasona Isaacsa („Patriota”, seria „Harry Potter”). Nie uświadczymy w jego grze większej ekspresji. Tajemniczy doktor Volmer to postać, która winna aż kipieć od emocji. Issacs gra jednak na jeden akord od początku do końca. Charyzma w ilościach śladowych. Rolę Mii Goth („Nimfomanka – część II”) należy zaliczyć do poprawnych.

Na koniec należałoby odpowiedzieć sobie na pytanie: czy „Lekarstwo na życie” sprawdza się jako „straszak”? Otóż reżyser nie stara się na siłę udowadniać, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Stroni od licznych „jump scare’ów” czy scen gore (choć film nie jest ich pozbawiony). W tym przypadku to ujęcia i muzyka mają za zadanie wykreować stosowną atmosferę. Miejscami wychodzi to twórcom nad wyraz sprawnie i plastycznie.
Reasumując, cieszę się, że „Lekarstwo…” nie do końca zostało skrojone pod współczesne „standardy” kina grozy. I choć film jedynie połowicznie płynie pod prąd, a odczucia pozostawia ambiwalentne, to jednak kilka rzeczy zasługuje na słowa uznania. Skupiając się jedynie na zaletach, można rzec, że obraz Verbinskiego to solidnie nakręcone i świetnie brzmiące kino z dreszczykiem, będące zarazem dość sugestywnie podtykaną nam smutną refleksją na temat kondycji człowieka w świecie morderczego konsumpcjonizmu.

„Lekarstwo na życie”, reż. Gore Verbinski, dystrybutor Imperial-Cinepix , polska premiera: 17 lutego

Ocena: 5/10

Paweł Baranowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor