11 listopada to również rocznica innego ważnego dla Polski wydarzenia. Bardzo dawnego [MAKSYMILIAN POWĘSKI]
To kardynał Wyszyński wybrał polskich braci męczenników na patronów kościoła na Wyżynach
Za dwa dni przypada święto patronów niezwykłego kościoła na bydgoskich Wyżynach. Ale oni ponieśli śmierć właśnie 11 listopada. Warto ich przypomnieć, jednak parę słów należy się najpierw samej świątyni.
Inne z kategorii
Trąba groźnym zabrzmi tonem [POWĘSKI NA ZADUSZKI]
Polska modli się za Ojczyznę – tysiące czuwały w nocy z Wojownikami Maryi w Dolinie Śmierci
Po I wojnie światowej granice Bydgoszczy zostały znacznie poszerzone. W obręb miasta włączono wtedy między innymi gminę Bartodzieje Małe. Tak też aż do lat 60. nazywała się dzielnica obejmująca dzisiejsze Kapuściska, Wyżyny i Wzgórze Wolności. Mimo formalnego włączenia w obręb miasta krajobraz tych terenów w pierwszej połowie XX stulecia przypominał raczej wieś lub przedmieścia. Dominowała zabudowa jednorodzinna oraz liczne pola uprawne.
Osiedla bez kościoła
Sytuacja zaczęła się zmieniać w okresie tak zwanego planu sześcioletniego. Wtedy doprowadzono tu tramwaj. Motorem rozwoju dzielnicy był Zachem, utworzony na bazie wcześniejszej niemieckiej fabryki zbrojeniowej, produkującej materiały wybuchowe.
Na terenie przyłączonej w latach 20. gminy zaplanowano osiedle mieszkaniowe, które zaczęto budować z wielkiej płyty betonowej na początku lat 70. (wcześniej wybudowano, jeszcze metodą tradycyjną, pierwsze bloki na Kapuściskach). I tak na terenach, które przed wojną zamieszkiwały jakieś dwa tysiące osób, osiedliło się niemal kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Na całym tym obszarze nie było właściwie żadnego kościoła. Tereny te należały do położonej przy ulicy Toruńskiej parafii św. Józefa, erygowanej przez kard. Augusta Hlonda w roku 1946 na bazie przejętego kościółka poewangelickiego. Doszło do paradoksalnej sytuacji, że jeden z najmniejszych kościołów w Bydgoszczy stał się świątynią dla 70 tysięcy wiernych.
Były to lata 70., w których wnioski o budowę nowych kościołów spotykały się najczęściej z twardym „nie” władz komunistycznych. Państwo świeckie w ten sposób pokazywało swoją butę. Bydgoszcz należała w owym czasie do archidiecezji gnieźnieńskiej, którą zarządzał wielki Prymas, kardynał Stefan Wyszyński. Nie rezygnując nigdy ze starań, gdy uzyskał wreszcie zgodę na budowę kościoła na Wyżynach, nazwał go „znakiem zwycięstwa sprawiedliwości Stwórcy”.
Nie ma przypadków
To właśnie prymas Wyszyński wybrał dla kościoła jako patronów świętych Polskich Braci Męczenników, pisząc w akcie erekcyjnym: „Tytuł Parafii i budującego się kościoła (...), poświęcony Polskim Braciom Męczennikom, jest hołdem dla męczeńskiej śmierci mieszkańców Bydgoszczy w r. 1939 i upamiętnieniem męczeństwa ofiar naszego Narodu”.
Prymas Wyszyński uważał więc, że tamto męczeństwo z czasów Chrobrego jest czymś więcej niż jednorazowym aktem, raczej pierwocinami wielkiej ofiary krwi polskiej przelanej na przestrzeni wieków aż do czasów najnowszych. Może właśnie męczeństwo Benedykta, Jana, Mateusza, Izaaka i Krystyna, 11 listopada 1003 roku Pańskiego, jest tej polskiej ofiary najlepszym dowodem.
Zresztą sama data w pewien sposób na to wskazuje. 11 listopada, obchodzony w Polsce jako święto niepodległości, z pewnością wiąże się z tamtym 11 listopada, dniem poświęconym zresztą już wtedy św. Marcinowi, który z kolei jako współpatron bydgoskiej katedry patronuje też naszemu miastu. Nie ma przypadków, są tylko znaki, jak mawiał pewien znany warszawski kapłan. Liturgiczne wspomnienie tych świętych przeniesiono na 13 listopada, właśnie dlatego, że 11. był już od dawna poświęcony świętemu Marcinowi.
Relacja św. Brunona
Kim byli i jak zginęli ci męczennicy – którym tradycja przyznała miano „polskich”? Naprawdę tylko trzech z nich było Polakami, pozostali dwaj – Benedykt i Jan – przybyli do naszego kraju z Italii, ze słynnego klasztoru na Monte Cassino. Ich historia zaś jest nam znana dzięki bardzo szczegółowemu opisowi, który pozostawił przyjaciel umęczonego Benedykta, również wielki święty, Niemiec, ale i przyjaciel Polski, a także osobiście Bolesława Chrobrego, Brunon z Kwerfurtu. Tak o nim pisze Feliks Koneczny w znanej książce „Dowiedziawszy się o męczeństwie pięciu kamedułów w roku poprzednim, pojechał na miejsce męczeństwa, zebrał wiadomości i spisał (po łacinie) »Życie pięciu braci« (…) Na czele niemieckich przyjaciół Bolesława stał właśnie św. Bruno. Głośno przestrzegał cesarza, »żeby nie nastawał na zgubę księcia chrześcijańskiego, dzielnego pracownika w winnicy Pańskiej«. Poznawszy osobiście Bolesława Wielkiego, jego charakter i zamiary godne monarchy chrześcijańskiego, tak potem o nim pisał: »Kocham go jak własną duszę, a bardziej niż życie moje«”.
Jak wspomniałem, św. Brunon znał św. Benedykta, przełożonego owych „Polskich Braci Męczenników”. Dzieło „Życie pięciu braci” opisuje ich historię bardzo drobiazgowo, czyniąc to oczywiście w stylu tamtej epoki, ale zawiera też różne dygresje, między innymi polityczne, opowiada o pewnych niuansach stosunków dyplomatycznych i różnych waśni w ówczesnej Europie, w sposób czasami dla dzisiejszego czytelnika niejasny, nieraz domyślać się jedynie można o kim lub o jakimi historycznym wydarzeniu właśnie mowa.
Chodziło o zysk
Jak wynika z opisu św. Brunona, zakonnicy żyjący w klasztorze, ufundowanym być może przez Chrobrego, byli niezwykle gorliwi i odznaczali się prawdziwą świętością życia. Jeśli czym się smucili, to tym jedynie, że ich gorliwość nie przyniosła dotąd owoców widzialnych: ani nie nawrócili tłumów, ani nie cierpieli dla Chrystusa.
To ostatnie zostało im jednak dane w nocy z 10 na 11 listopada 1003 roku. Wówczas w klasztorze przebywali Benedykt i Jan – doświadczeni na drodze życia zakonnego i niezwykle gorliwi w zwyczajnej służbie Bożej zakonnicy przybyli tu z Monte Cassino, Mateusz i Izaak – nowicjusze którzy przyłączyli się do nich już na miejscu. Klasztor istniał prawdopodobnie od czasów św. Wojciecha (bardzo prawdopodbone, że to on go założył), a na pewno istniał już w 1000 r., można też przypuszczać, że Chrobry nawiedził go, odprowadzając Ottona III po słynnym zjeździe.
Zabójcy, którzy najechali klasztor w 1003 r., byli zakonnikom znani. Napad miał cel rabunkowy. Poszukiwano złota, które zostawił Chrobry. Benedykt jednak, wierny regule swego założyciela spożytkował z pozostawionych przez Chrobrego środków to, co było niezbędne, a resztę księciu odesłał.
Nie znalazłszy kosztowności, złoczyńcy postanowili zakonników zabić, by uniknąć pojmania i kary. I zabili najpierw Benedykta, który zmarł wielbiąc Boga, następnie Jana, potem nowicjuszy. Kucharz Krystyn przebudzony próbował się bronić jakimś drągiem, pokonany, również został zabity.
Sprawcy ocaleli
Ciała znaleźli wieśniacy następnego dnia rano. Pan Bóg, który nie dał zakonnikom za życia zobaczyć owoców ich gorliwości, zaraz po śmierci zaczął potwierdzać ich świętość licznymi cudami, tak że kanonizacja męczenników nastąpiła bardzo szybko, bo już w 1004 roku. Potwierdzona ona została jeszcze przez papieża Juliusza II pięć wieków później.
Zabójcy zostali ujęci, ale, co ciekawe, ponieważ podjęli pokutę za swój czyn, nie zostali straceni. Św. Brunon twierdzi, że opis zbrodni oparł właśnie na rozmowie z głównym sprawcą.
Opowieść o tych męczennikach warta jest przypominania również ze względu na dwie inne wielkie postaci, które się w niej pojawiają. Chodzi o św. Brunona i samego późniejszego króla – Bolesława Chrobrego. Zbliża się tysięczna rocznica jego koronacji (1025 A.D.), która w przekonaniu niżej podpisanego winna być obchodzona równie wspaniale, jak niegdyś millenium chrztu Polski, bo ta korona Chrobrego jest w duchowym sensie tą samą koroną, która później już na wieki przekazana została Tej, która sama chciała być Królową Polski.
Maksymilian Powęski