Jestem kosmitą. Nie narzekam, tylko walczę
fot. facebook/ZOOleszcz
Zbigniew Leszczyński, menedżer i sponsor tenisistów stołowych ZOOleszcz Gwiazdy Bydgoszcz, opowiada „Tygodnikowi”, skąd wzięła się u niego fascynacja tą dyscypliną sportu. I dlaczego nazywa siebie… kosmitą.
Inne z kategorii
„TB”: W tenisa stołowego może grać każdy. Wielu grywało na obozach, koloniach, wczasach. A Pan?
Zbigniew Leszczyński: Zacząłem w wieku pięciu lat w moim rodzinnym domu na Miedzyniu. A dokładniej mówiąc, w garażu, kiedy mój tata kupił stół i tam postanowił go postawić. Wtedy zaczęli do nas zjeżdżać sąsiedzi, rodzina i do wieczora – zamiast imprezować – siedzieliśmy w tym garażu, i „pykaliśmy”. Jako mały chłopiec zastanawiałem się jeszcze nad treningami piłkarskimi, lecz ostatecznie miłość do tenisa zwyciężyła. I trzyma mnie do dzisiaj, 35 lat.
Rozgrywaliście w tym garażu turnieje?
Po pewnym czasie tato wybudował na podwórku małą świetlicę na jeden stół. I po godzinie 18.00 ludzie ustawiali się w kolejce, żeby pograć. Bombardowaliśmy tę salkę do późnych godzin. Pamiętam, że siedziałem na piecyku na prąd i kiedy ktoś schodził na przerwę, szybko z niego zeskakiwałem, żeby choć przez chwilę móc pograć. Po jakimś czasie to ja już ze wszystkimi wygrywałem. A przychodzili do nas byli zawodnicy, wielu lekarzy. Poziom był wysoki. Jednocześnie chodziłem grać do klubu Zjednoczeni. To tam stawiałem pierwsze kroki jako zawodnik. Z czasem – w 1987 roku – przeniosłem się na Gwiazdę, po prostu miałem do niej bliżej z domu. Już na pierwszym treningu jako młodzik ograłem najlepszego juniora.
A kiedy wywalczył Pan miejsce w składzie Gwiazdy?
Dość szybko, bo w wieku 11 lat. Będąc młodzikiem, grałem w niej jako junior. Byłem pracowity, sam talent nie wystarczył.
I pewnie wraz z tym przyszły pierwsze osiągnięcia?
W naszym województwie w najniższych rocznikach wygrałem wszystkie turnieje, jakie tylko można było wygrać. Później z seniorami rywalizowałem o miejsca dające nam awans do pierwszej ligi. Trwało to bardzo, bardzo długo… Sukces w postaci awansu do najwyższej klasy rozgrywkowej, zwanej obecnie Superligą, świętowaliśmy sześć lat temu. Trochę też przyczyniłem się do niego jako zawodnik, bo w barażu swoją grę wygrałem. Kolejne sezony również były radosne, bo zapisaliśmy na swoim koncie Puchar Polski i ostatnio brązowy medal drużynowych mistrzostw Polski. Nasi zawodnicy zdobywali również medale w imprezach indywidualnych. Myślę, że robimy postępy. A trzeba wziąć pod uwagę, że walczymy w najmocniejszej lidze w Europie. Do takiego poziomu doprowadziliśmy z innymi klubami ligę w naszym kraju.
Pan z czasem przestał grać, bo…?
W momencie awansu udało mi się ściągnąć do Bydgoszczy zawodników, którzy byli w tej dyscyplinie bardzo mocni. Natomiast ja musiałem ustąpić ze względów zdrowotnych. Miałem kłopoty z kręgosłupem. Pojawiły się nawet ostrzeżenia, że mogę trafić na wózek inwalidzki… Nie patrząc na to, pojechałem jeszcze na mistrzostwa świata w ping-pongu, w których zająłem dziewiąte miejsce. Jednak z czasem musiałem się wycofać. Skupiłem się na prowadzeniu zespołu. Robiłem wszystko, żeby nasza gra w ekstraklasie nie była epizodem. W pewnym momencie trafił do nas zawodnik z Włoch, który w światowym rankingu zajmował 50. pozycję. Dla niektórych było to ogromnym zaskoczeniem.
A drugim było z pewnością to, jak dobrze tenisiści z tak zwanego topu zarabiają…
Gracze ze światowej czołówki się cenią. Wystarczy powiedzieć, że roczne budżety niektórych klubów sięgają półtora miliona złotych. A należy zaznaczyć, że w drużynie jest trzech-czterech zawodników. Kasują naprawdę spore pieniądze. Jeśli chodzi o nasz budżet, jesteśmy pewnie gdzieś na dole.
Ale potraficie każdemu się postawić. Nie zawsze pieniądze odgrywają najważniejszą rolę.
Bierze to się z tego, że od dwóch lat nie szukam zawodników ze światowej trzydziestki. Wybieram graczy, których sam obserwuję. Do tej pory to się udaje, lecz jak długo potrwa, nie wiem. Jak ktoś ma gracza z pierwszej dziesiątki, to prawdopodobieństwo, że ogra go ktoś z końca setki, jest małe. Staram się jednak nie płakać, nie narzekać. Sport nauczył mnie walki. I walczę, jak mogę.
Chyba można porównać ZOOleszcz Gwiazdę z Artego Bydgoszcz. Budżety niewielkie, a wyniki bardzo dobre.
Myślę, że przy tych klubach można postawić wspólny mianownik, za którym kryje się dwóch wariatów. Wspólnie z Waldkiem Koteckim inwestujemy w sport swoje pieniądze, żeby coś z tego było. Kiedyś rozmawialiśmy na ten temat i nazwaliśmy siebie kosmitami. Ale sport ma swoją siłę. Dziś moja firma, choć ma ponad stuletnią tradycję, jest kojarzona bardziej ze sportem niż z produkcją akcesoriów dla zwierząt. To efekt częstego wymieniania ZOOleszcz Gwiazdy w mediach. Badania marketingowe pokazały, że nazwa naszego klubu jest wyceniana na dwa miliony złotych. Mam nadzieję, że w tym sezonie oba nasze zespoły, bo mam na myśli też Artego, wywalczą medale mistrzostw Polski.
To Pana kolejne marzenie?
Tak, ale najważniejsze, żeby dyscyplin w Bydgoszczy na poziomie ekstraklasy nie ubywało, a przybywało. My postaramy się, żeby nie ubyło. Ale oczywiście, byłbym ogromnie szczęśliwy, gdyby udało nam się powtórzyć wynik z poprzednich rozgrywek, kiedy zabrakło dwóch piłek, żeby zagrać w wielkim finale i powalczyć o mistrzostwo kraju. W tak silnej lidze brązowy medal biorę w ciemno.
opr. ski
W tym sezonie ZOOleszcz Gwiazda przegrał w Bytomiu 2:3, wygrał w Jarosławiu 3:1 oraz przegrał z Palmiarnią Zielona Góra 0:3.