Rodzą się dzieci improwizacji
- Dzięki improwizacji poprawiają nam się relacje z ludźmi – twierdzą uczestnicy zajęć/ fot. Anna Kopeć
- W improwizacji każdy pomysł jest dobry. Ludzie zaczynają rozumieć, że mogą się otworzyć, bo zawsze dają od siebie coś wspaniałego – mówi Alicja Dobrowolna, która prowadzi warsztaty w MCK-u.
Inne z kategorii
Aukcja charytatywna dla bezimiennych zwierząt. Organizatorzy zachęcają do udziału
Rusza bydgoski Primark. Równo za trzy tygodnie
Marta Kocoń: Improwizowanie kojarzy się przede wszystkim z Mickiewiczem. Na czym polega improwizacja na scenie?
Alicja Dobrowolna: Improwizacja, oprócz tego, że jest techniką teatralną, dla nas jest też formą teatralną. To nie tylko proces, ale i dzieło – tworzymy spektakle na oczach widzów, ad hoc, spontanicznie.
Warsztaty, które prowadzisz, mają przygotowywać do występów?
Definicja, którą podałam, zawiera ten sceniczny cel, ale ludzie, którzy przychodzą na warsztaty, mają bardzo różne powody, nie zawsze chcą występować. Myślę, że improwizacja jest po prostu świetnym narzędziem samorozwoju, pracy nad sobą. Uczy nas wystąpień publicznych, bycia na scenie, ale przede wszystkim przygotowuje nas do bycia nieprzygotowanym. Uczy tego, jak odnaleźć się w niespodziewanych sytuacjach, jak sprawnie reagować, jak być spontanicznym. Improwizacja to też nauka słuchania i reagowania. Słuchania dogłębnego, takiego, kiedy nie czekamy, aż sami będziemy mogli coś powiedzieć, ale jesteśmy tak uważni, że słuchając, zmieniamy się – i właśnie z tego wypływa nasza reakcja. Uczymy się też skupienia. W improwizacji trzeba osiągnąć stan „tu i teraz”, nie myśleć o tym, co ma być, co było, tylko o tym momencie, w którym jesteśmy, na nim się skoncentrować i nim się cieszyć.
To, co ćwiczycie na warsztatach, przydaje się w zwykłym życiu?
Ludzie mówią, że pomaga im to na bardzo różnych płaszczyznach: poprawia im relacje z ludźmi, bo nagle lepiej ich słuchają, potrafią sprawniej zareagować w rozmowie czy innych codziennych sytuacjach. Każdy szuka tutaj czegoś innego. Niektórzy mówią, że są nieśmiali, wstydliwi i chcą się tego pozbyć. Przychodzą też osoby związane z klubem Toastmasters, gdzie wygłasza się przemówienia. Są to często mowy przygotowywane wcześniej, pisane, ale dzięki warsztatom te osoby potrafią je potem wygłosić w sposób naturalny, swobodny – bo uczymy się też komfortu bycia na scenie, tego, że nie jest to nic strasznego. Dążymy do tego, żeby na scenie mieć w sobie spokój, bo dzięki temu jesteśmy czujni i możemy sprawnie reagować na docierające do nas bodźce. Uczymy się też, żeby nasze reakcje były szczere, prawdziwe, naturalne dla nas... Pracujemy nad ekspresją, nad tym, jak wyrażać emocje. Te pozytywne skutki improwizacji można by pewnie długo wymieniać.
Ile macie czasu, żeby wypracować te dobre skutki?
Cały warsztat, ta nasza szkółka impro, trwa od października do czerwca, 9 miesięcy – zawsze na koniec warsztatów uczestnicy po raz pierwszy pokazują na scenie to, czego zdążyli się nauczyć. Mówimy wtedy, że po tych 9 miesiącach rodzą nam się dzieci improwizacji.
Na czym polegają Wasze ćwiczenia?
Tych ćwiczeń jest mnóstwo. Pomagają rozwijać wszystkie umiejętności niezbędne do tego, by improwizować, czyli właśnie słuchanie i obserwację; nie tylko kontakt werbalny, ale i słuchanie mowy ciała naszego partnera. Bo przede wszystkim improwizacja to współpraca. Uwaga skupiona na partnerze, na tym, co nam proponuje, jest bardzo ważna. Granie „pod partnera”, sprawianie, by to on „błyszczał”, jest istotą improwizacji. Ćwiczymy też elementarne umiejętności aktorskie: jak się poruszać po scenie, jak mówić, pracujemy na dykcją, nad głosem i nad ciałem. Nie zdążymy jednak zrobić wszystkiego. To nie jest tak, że po tych 9 miesiącach każdy wychodzi i już jest aktorem-improwizatorem, ale staramy się przekazać informacje w pigułce. Te ćwiczenia są abstrakcyjne, wręcz przedziwaczne. Niektórzy pytają „w czym niby to ćwiczenie ma mi pomóc”? A potem okazuje się, że to jest skuteczne, że wykonując to ćwiczenie, faktycznie ktoś był „tu i teraz”, skupił się, o niczym więcej nie myślał. Uczymy się też wchodzenia w postać, budowania tej postaci. Przy improwizacji zawsze mamy na to tylko moment, nie możemy się do tej roli wcześniej przygotować– nie wiemy, kogo zagramy, nie mamy scenariusza, tylko wszystko tworzy się w momencie przedstawiania. Rzeźbimy bazę umiejętności, które potem wykorzystamy, improwizując.
Czym jeszcze kierujecie się podczas warsztatów?
Kolejną piękną ideą związaną z improwizacją jest „akceptacja”. Chodzi o to, żeby w pełni zaakceptować siebie i swojego partnera, partnerów na scenie, cały zespół, w którym improwizujemy. Żeby improwizacja się udała, musimy zawsze być przekonani do tego, co z nas wychodzi, wierzyć w naszą propozycję – a partner każdą z nich musi zaakceptować.
Brzmi bardzo ryzykownie. Przecież nie zawsze to, co z nas wychodzi, nasza pierwsza myśl, jest dobra. Mogę „strzelić głupstwo”.
Wtedy zadaniem wszystkich pozostałych osób jest obrócić ten ewentualny błąd na dobre, zrobić z nim coś takiego, żeby w ogóle nie wyglądał na błąd. W improwizacji mówi się, że „każda nasza propozycja jest prezentem, skarbem” – bez tej ideologii to by się po prostu nie udało. Tutaj nie ma błędów. Nawet jeśli coś „palniemy”, to jeśli nasz partner to zaakceptuje, przyjmie jako coś dobrego i wykorzysta w grze, to już nie będzie to błędem, tylko czymś przydatnym.
Jednak wśród mentorów improwizacji opinie są różne. Jeden z twórców tej idei, Keith Johnstone, mówi, że trzeba posłuchać swojej pierwszej reakcji, nieważne, jaka ona jest, mamy być spontaniczni i zrobić to, co pierwsze przychodzi nam do głowy. Z kolei Del Close, który rozwijał myśl Keitha Johnstona, mówi, że powinniśmy jednak „przetrawić” tę reakcję i dopuścić dopiero trzecią – że musimy być świadomi tego, co z nas wypływa.
To do mnie przemawia bardziej.
Ale myślę, że dobrze zaufać tej pierwszej reakcji. Trzeba tylko nauczyć się reagować szczerze – wtedy to będzie „w punkt”. Czasem pierwsza reakcja wynika z chęci popisywania się albo z bycia superoryginalnym, żeby zabłysnąć. A Keith Johnstone mówił swoim uczniom: „bądź nudny”, „bądź bardzo oczywisty”. Okazuje, że improwizacja to niekoniecznie bycie bardzo kreatywnym i superciekawym, a po prostu bycie prawdziwym i naturalnym.
Występ wiąże się z tremą, wstydem. Jakie działania podejmujesz, żeby czuli się komfortowo?
Bardzo pomaga akceptacja. Skoro w improwizacji każdy pomysł jest dobry, to jeśli ktoś coś zaproponuje, nie może się spotkać z żadną krytyką. Ludzie zaczynają rozumieć, że mogą się otworzyć, że mogą dawać coś od siebie, bo to zawsze będzie rozumiane jako coś wspaniałego. Widać, że ludzie się odważają, bo nie boją się oceny. Tutaj trzeba całkowicie zapomnieć o własnym „wewnętrznym krytyku”.
Pewnie dlatego na warsztaty raczej nie wpuszczacie obserwatorów?
Postronni obserwatorzy bardzo krępują. Dlatego jeśli już przychodzi do nas ktoś z zewnątrz, zawsze namawiam go, żeby razem z nami ćwiczył, by był z nami w tym „bólu”, a nie tylko siedział i oceniał. Może nawet nie patrzyłby bardzo krytycznym okiem, ale uczestnicy baliby się, że tak jest. Moim zadaniem jest to, żeby oni się w tym dobrze czuli.
Istnieje jakiś „profil improwizatora”?
Wierzę, że każdy ma szansę stać się improwizatorem. Ktoś po prostu będzie musiał trochę dłużej popracować, a ktoś inny ma do tego naturalny dryg. Niektórym wydaje się, że trzeba być przebojowym, pomysłowym, głośnym, odważnym – że wtedy się będzie świetnie improwizować, a niekoniecznie tak jest. Takie osoby często są skupione na sobie i trochę „gwiazdorzą”, a okazuje się, że świetnymi improwizatorami są osoby spokojne, które potrafią się skupić, słuchać swojego partnera. Z kolei tamte odważne wnoszą coś innego dobrego. Myślę, że każdy ma w sobie potencjał, żeby się tego nauczyć.