Andrzej Szwalbe wyrastał ponad przeciętność [ROZMOWA]
- Szwalbe uważał, że Bydgoszcz w przyszłości jest „skazana na wielkość” - mówi Krystyna Starczak-Kozłowska / fot. Anna Kopeć
- Szwalbe był najwybitniejszą osobowością, jaką spotkałam w mojej pracy pisarskiej – twórczą, wizjonerską, działającą z ogromną determinacją, a jednocześnie bardzo ludzką – opowiada Krystyna Starczak-Kozłowska, której książkę wznowi Stowarzyszenie Andrzeja Szwalbego Dziedzictwo.
Inne z kategorii
Normalne to to nie jest - Kabaret Moralnego Niepokoju wystąpi w Bydgoszczy
Muzyka u źródeł w Muzeum Wodociągów. Festiwal w Lesie Gdańskim [ZAPROSZENIE]
Magdalena Gill: Napisała Pani jedyną, tak obszerną i wyjątkową, książkę o Andrzeju Szwalbe. Dlaczego właśnie o nim?
Krystyna Starczak-Kozłowska: Robiłam z nim również jako publicystka bardzo dużo wywiadów. Już z samych tych rozmów mogłabym stworzyć książkę. Byłam ogromnie zafascynowana tą postacią, bo widziałam, jak wyrasta ponad przeciętność i z jaką determinacją potrafi wcielać w życie swoje dążenia.
Czym Panią zachwycał?
To był wizjoner kultury. Roztaczał przede mną wizje kultury przyszłości, a przy tym potrafił bardzo skutecznie je realizować. Wyróżniała go niezwykle głęboka wiedza humanistyczna. Był idealistą, ale jednocześnie twardo stąpał po ziemi. Pamiętam znamienne tytuły moich wywiadów z nim w tygodniku kulturalnym „Fakty” z lat 80.: „Miasto skazane na wielkość”, czy „Kto nie jest z prowincji, jest znikąd”.
W pierwszym z wymienionych tytułów chodziło mu o Bydgoszcz?
Tak, on przecież tworzył humanistykę tego miasta. Bydgoszcz wówczas miała mentalność trochę małomiasteczkową, a on uważał ją za miasto w przyszłości, jak powiedział, „skazane na wielkość”. Mówił, że Bydgoszcz ma kompleksy, dlatego pozbywa się ludzi wybitnych, którzy chcieliby coś wnieść ponad przeciętność. Podkreślał, że to miasto ma biedną, zatłuczoną mentalność telewizyjną, sterowaną z zewnątrz. Podobne zdanie miał prof. psychologii Henryk Gasiul, który w Bydgoszczy został bardzo źle potraktowany, po tym, jak czynił tu przez trzy lata rozliczne starania o powołanie uniwersytetu, zaproszony do Bydgoszczy w tym celu. Profesor napisał niezliczoną liczbę listów na temat idei przyszłego uniwersytetu i jego powstania, założył Fundację na rzecz Utworzenia Uniwersytetu, kierował wydawaniem „Biuletynu Uniwersyteckiego”… I nagle został odsunięty, miasto tak „po bydgosku” pozbyło się go. Podobny los spotkał i mnie, gdy w 1993 roku założyłam „Kwartalnik Artystyczny” i jako redaktor naczelna w ciągu dwóch lat doprowadziłam go do rozkwitu tak, że był znany w całej Polsce – wtedy zostałam odsunięta. Szwalbe uważał, że taka postawa miasta przeszkadza Bydgoszczy w dążeniu do jej wielkości.
A o co chodziło Szwalbemu, gdy mówił „kto nie jest z prowincji, jest znikąd”?
Uważał, że człowiek swoją tożsamość potwierdza poprzez prowincję, z której pochodzi i to nie ma nic wspólnego z prowincjonalizmem. Chodzi o to, że nasza tożsamość związana jest z naszą „najmniejszą ojczyzną”. Specjalnie dałam wówczas wywiadowi z nim taki tytuł, bo część osób uważa, że pochodzi z prowincji i tego się jakby wstydzi, a właśnie stamtąd – ze swoich korzeni – można czerpać wiele bogactw duchowych, zarówno z tradycji narodowej, kulturowej, jak i religijnej.
Szwalbe różnił się tym od wielu innych, że nie tylko mówił, ale czynił. O wiele więcej niż ktokolwiek.
Wyspiański powiedział w „Weselu”: „Oni by to mogli mieć, ale oni nie chcą chcieć”. Szwalbe „chciał chcieć” z ogromną determinacją, więc miał tego namacalne efekty. Spełniły się jego prawie wszystkie dalekosiężne wizje – wzniesienie gmachu Filharmonii Pomorskiej i jej prężny rozwój, międzynarodowe festiwale muzyczne oraz kongresy muzykologiczne, stworzenie całej Dzielnicy Muzycznej, dalej budowa opery, Biura Wystaw Artystycznych, powołanie Akademii Muzycznej, BTN-u… Z zaniedbanego pałacu w pobliskim Ostromecku uczynił ważny i piękny ośrodek kultury narodowej, zwany„małym Wilanowem”, podobnie podniósł do odpowiedniej rangi w dziedzinie kultury pałac w Lubostroniu. Powstania uniwersytetu w Bydgoszczy nie doczekał za życia, powołano go rok czy dwa po jego odejściu z tego świata, ale on przygotował grunt i wiadomo już było, że uniwersytet powstanie.
To Pani zaproponowała dyrektorowi Szwalbemu, że napisze o nim książkę?
Inicjatywa wyszła ode mnie. Znałam go dobrze z wywiadów, więc mu to zaproponowałam. Odpowiedział: „Dobrze, pani Krystyno, będziemy się spotykać raz w tygodniu. Jeszcze tylko z Dobrusią uzgodnię dzień”. Potem podał: czwartek. I już nie było wyjątków przez ponad rok.
Wszystkie czwartki przez ponad rok miała Pani zajęte?
Odbyło się chyba 60 spotkań. Ponad rok, co tydzień w czwartek przychodziłam do Andrzeja Szwalbego o godz. 12.00, a wychodziłam o godz. 17.00. Pani Dobrusia, jego żona, częstowała mnie kawą i ciasteczkami. Z nią również dużo rozmawiałam, bo poświęciłam jej kilka rozdziałów książki. Z Andrzejem Szwalbe siedzieliśmy zawsze w gabinecie, gdzie stał fortepian i wisiał jego portret. To były niezwykłe rozmowy, bardzo ciekawe, bo dotyczyły zawsze istotnych spraw, związanych również z sensem życia, podejściem Szwalbego do Boga i ludzi. Nigdy się nie nudziłam, nie zauważałam, kiedy te pięć godzin mijało. Najpierw wszystko nagrywałam. Potem było tego za dużo, wolałam notować. Pan Andrzej był tak bogatą osobowością, że każdy temat potrafił twórczo rozwijać. To był człowiek o niewyczerpanej wprost wiedzy humanistycznej.
W książce bardzo dużo miejsca poświęciła Pani jego przeszłości – dzieciństwu, dorastaniu, młodości.
Chciałam pokazać, jak wielki wpływ miało jego wychowanie na ukształtowanie osobowości. Byłam ciekawa, w jakim stopniu Polska międzywojenna uformowała tak wybitną postać, a w jakim stopniu on sam siebie ukształtował – bo chyba najwięcej zależało od niego samego. W dodatku Szwalbe miał szczęście do ludzi, którzy, można rzec „popychali” go w kierunku wielkości. Przede wszystkim mam na myśli matkę, która – jak mówił – „dała mu żelazne ramy swobody”. Cały czas dopingowała go, żeby się rozwijał, nabierał samodyscypliny, dlatego posłała go m.in. do szkoły muzycznej. Talentu wielkiego nie wykazał, ale z muzyką się związał. W mojej książce nie wahał się powiedzieć, że pół jego sukcesu należy do matki! Podobnie jak później Gimnazjum im. Reja w Warszawie – zarówno matka, jak i szkoła wpajały mu nakaz życia jako służby dla ogółu, pewnej misji dziejowej. Tu trzeba dodać, że każdy ma do spełnienia jakąś swoją małą misję w życiu – także robotnik, sprzedawca, rolnik czy sprzątaczka. Matka pana Andrzeja uważała, że jego obowiązkiem jest służyć ojczyźnie w dziedzinie kultury wysokiej i w ten sposób spełniać swoje ważne ważne życiowe posłannictwo – on w tym wzrastał. Rozmiłowała go w czytaniu trudnych książek o tematyce narodowej, społecznej, filozoficznej. Do końca życia czytał takie dzieła, prenumerował pisma filozoficzne. Wielokrotnie powoływał się na Tatarkiewicza, choć jego najważniejszym filozofem był Tomasz z Akwinu, którego wiele razy cytował w rozmowach ze mną.
Już w dojrzałym życiu dyrektorowi Szwalbemu bardzo leżało na sercu wychowanie młodego pokolenia.
Krytykował tzw. wychowanie bezstresowe, które dzisiaj jest tak lansowane. Mawiał, że trzeba stawiać przed dziećmi „całe poligony niespełnionych pożądań”. Piękne zdanie! Dziecko ma wiele zachcianek, które należy ograniczać, stwarzać mu pewien niedosyt. Z przesytu wyrastają egoiści, zagubieni, którzy nie wiedzą, o co im w życiu chodzi. Niedosyt kształtuje charakter, wyzwala dążenia.
Szwalbe nie dość, że w Waszych rozmowach ciągle nawracał do pedagogiki wychowawczej, to przysłał jeszcze trzy listy o wychowywaniu, które zamieściła Pani w książce.
Tak, bo uważam, że zawarł w nich coś bardzo istotnego dla pedagogiki naszych czasów. A wracając do jego wychowania – sięgnęliśmy tu do odpowiedzi na pytanie, jak wkracza w życie jednostka wybitna, czyli taka, która chce czegoś prawdziwego i ważnego dokonać. On przez wyzwalanie dążenia dorastał do swojej roli – ale niewątpliwie bez głębokiego humanizmu, jaki wyniósł z domu rodzinnego i z Gimnazjum im. Reja – nie stworzyłby humanistyki w Bydgoszczy, bo do tego trzeba mieć nie tylko wiedzę, ale i odpowiedni pion moralny. Gdyby Szwalbemu chodziło o karierę, o siebie, to pewnie zbudowałby coś, co rozpłynęłoby się w ciągu paru lat. A owoce jego działalności rosną w czasie. Bo on cały skupił się na tym, żeby zostawić po sobie dla społeczeństwa i ojczyzny coś trwałego, co przekracza jednostkowe ludzkie życie.
Dlatego wszyscy rodzice – patrząc na tę wielką postać – powinni zastanowić się nad bezsensem wychowania bezstresowego. Szwalbe przez całe życie pamiętał z dzieciństwa wspaniały aparat fotograficzny, którego rodzice mu nigdy nie kupili. Uwielbiał fotografować, marzył zawsze o lepszym aparacie, ale mówił po latach: „dobrze, że mi rodzice tamtego nie kupili, bo niedosyt działał na mnie dopingująco”.
Szwalbemu podobała się Pani książka?
Dałam mu ją do przeczytania, ale sama już wtedy poleciałam do Kanady. Miewam czasem sny w postaci takich krótkich migawek – i przyśnił mi się Szwalbe, który mówił, że bardzo mu się moja książka podoba. Następnego dnia zadzwoniłam do niego z Kanady i powiedziałam o tym, a dyrektor na to: „No widzi Pani – i nie musiałem wydawać pieniędzy na telegram” (śmiech). Wyszła na jaw jego wielka oszczędność. A musiał być oszczędny, żeby ze społecznych pieniędzy wznosić takie pomniki kultury i sztuki.
Szwalbe widział „potencjalną wielkość Bydgoszczy w jej możliwościach”, które jego zdaniem były ogromne. I miał rację, bo udało mu się tu stworzyć tyle ważnych instytucji, które rozwijają się do dziś.
To jest aż zadziwiająco optymistyczne, jak owoce jego działalności zdają się rosnąć i nabierać blasku. Weźmy Akademię Muzyczną, która powstała w 1974 roku. Szwalbe założył ją jako filię akademii łódzkiej.
Dziś to jedna z najlepszych uczelni muzycznych w Polsce.
Robiłam ostatnio wywiad z rektorem, prof. Jerzym Kaszubą, i ta rozmowa odsłoniła cały wachlarz dążeń Szwalbego realizowanych przez uczelnię przez lata. To wybitna w skali ogólnopolskiej akademia, na której chętnie studiują zagraniczni studenci. Teraz buduje nowy, piękny kampus, który może stać się wizytówką miasta ze względu na swój ogromnie ciekawy kształt architektoniczny. Dlaczego minister dał na ten kampus pieniądze? Bo poziom akademii jest taki, że warto w nią inwestować.
Albo filharmonia – dyrektor, Maciej Puto, planuje rozbudowę gmachu.
… ale podkreśla, że najważniejsza będzie żelazna zasada nienaruszalności sali koncertowej, z uwagi na jej genialną akustykę. Dyrektor Puto zaznacza też, że filharmonia stoi i stać będzie dalej na skale, którą jest klasyka. I to jest kontynuowanie idei Szwalbego: trwałe miejsce, jakie ma w programie filharmonii promocja muzyki klasycznej.
Kto jeszcze, poza dyrektorem Maciejem Puto i prof. Jerzym Kaszubą, znajdzie się w książce?
Wśród 18 wywiadów będą m.in. rozmowy z Ewą Stąporek-Pospiech i prof. Wojciechem Pospiechem, z prof. Józefem Banaszakiem, rzeźbiarzem Michałem Kubiakiem, byłą dyr. filharmonii Eleonorą Harendarską, prof. Wenancjuszem Kurzawą, dr Aleksandrą Kłaput-Wiśniewską, Stefanem Pastuszewskim itd... Będzie także np. bardzo ciekawy wywiad z Marią Błaszczak, zmarłą nagle zupełnie niedawno – jak to dobrze, że „zdążyłam przed Panem Bogiem”. Rozmawiałam z nią pół roku temu. Przez wiele lat pani Maria była kierownikiem pracy artystycznej Capelli Bydgostiensis i Orkiestry Symfonicznej, wcześniej prowadziła bibliotekę filharmonii, do której Szwalbe przywiązywał tak ogromną wagę. We wszystkich dążeniach dyrektora związanych z rozwojem filharmonii podzielała jego pasję. Opowiedziała mi też parę anegdot o jego nadzwyczajnej pracowitości. Przykładowo: Szwalbe był na każdym koncercie, ale nigdy nie było tak, że tylko słuchał. Siadał w ostatnim rzędzie na samej górze, obok niego pani Błaszczak – i cały czas przeglądał biblioteczne fiszki, które ona mu podawała. Dyrektor miał taką podzielność uwagi, że od razu te fiszki weryfikował. Jak on umiał wykorzystywać czas!
Ale co miał z tego koncertu? Co to za przyjemność być na koncercie i pracować?
Przy innym podejściu nie zdążyłby wszystkiego dokonać. Przecież on miał równocześnie ogromną działalność poza filharmonią – zakładał Bydgoskie Towarzystwo Naukowe, budował jako społeczny inwestor Biuro Wystaw Artystycznych, operę, powoływał Akademię Muzyczną i robił wiele innych rzeczy. A ile razy wyjeżdżał do Warszawy po pieniądze na realizację swoich wizji i siedział w poczekalniach u ministrów? Nie można go było stamtąd wygnać. Jak się zaparł, to tak długo czekał, aż został przyjęty i otrzymał to, po co przyjechał. Mógł być tak uparty, bo przecież chodziło o realizacje spraw dużej wagi społecznej.
Pani przyleciała z Kanady do Bydgoszczy, by przygotować nowe wydanie swojej książki o Andrzeju Szwalbe.
Książka została uaktualniona i poszerzona o jedną trzecią część swej dotychczasowej objętości. Chcę w tej części pokazać owoce działalności Szwalbego dzisiaj, także z perspektywy osób, które albo kontynuują to, co zapoczątkował, albo mogą rzucić światło na jego niezwykłą działalność. Nie poprzestawałam na rozmowach z ludźmi, znaczącymi dla życia kulturalnego Bydgoszczy, pytałam też zwykłych mieszkańców miasta.
Pierwsze wydanie Pani książki ukazało się w 1999 r. Tyle lat minęło, a Panią ciągle dyrektor filharmonii fascynuje...
Nadal piszę dużo, o wielu innych ludziach – ostatnio ukazała się na przykład moja książka o Polonii kanadyjskiej pt. „Kanada uskrzydlona polskością”. Ale Szwalbe był najwybitniejszą osobowością, jaką spotkałam w mojej pracy pisarskiej – tak twórczą, wizjonerską, działającą z ogromną determinacją, a jednocześnie bardzo ludzką... Gdy pytałam, co jest dla niego źródłem siły? – odpowiadał: „Na pewno życie rodzinne – tu znajduję oparcie, ochronę, zrozumienie...” A jego pojęcia szczęścia... Jednemu z wywiadów z nim na ten temat w tygodniku „Fakty” w 1987 roku dałam tytuł, będący cytatem z jego wypowiedzi: „Szczęście nie jest mi potrzebne”. Oczywiście nie było mu ono potrzebne w potocznym tego słowa znaczeniu, bo wiedział, że „szczęście może być tylko produktem ubocznym” pracy plus dążenia – czyli realizowania tych jego dalekosiężnych wizji. Gdy był starszy, parę lat przed śmiercią, mówił z pokorą w innym wywiadzie ze mną, że „szczęście potrzebne jest każdemu, ale w formie łaski ze strony Zwornika Świata, który rozumie nas w naszej nicości”. Jesteśmy do tej łaski dopuszczeni, jeśli dużo z siebie daliśmy, by wypełnić nasze zadanie na ziemi – wtedy możemy czuć się spełnieni, bez względu na stan zdrowia czy sytuację, w której się znajdujemy. Dodawał, że uczucia szczęścia doznawał nie tylko przez dążenie, ale też przez myślenie i odczuwanie – patrząc na niesłychanie harmonijną budowę tego świata, świadomy, że ludzki los ma wymiar transcendentny, a człowiek sam, mimo swej ograniczoności, zanurzony jest w odwiecznym porządku natury, w Bożym porządku natury. O swoim życiu mówił, że u niego: „koniec początkowi się kłania ”. Bo takie było całe jego życie...
Krystyna Starczak-Kozłowska – pisarka, dziennikarka, publicystka. Autorka książki „Życie na przełomie. Opowieść o Andrzeju Szwalbe”, która ukazała się w 1999 r. (opiniotwórczy ogólnopolski miesięcznik „Odra” w nr 12 w 2000 r. opublikował recenzję pt. „Ważna książka z Bydgoszczy”). Pochodzi z Bydgoszczy. Przez 17 lat wchodziła w skład redakcji tygodnika społeczno-kulturalnego „Fakty”, pisała głównie recenzje teatralne i reportaże o tematyce społeczno-kulturalnej. Była założycielką, a następnie redaktor naczelną bydgoskiego „Kwartalnika Artystycznego”. Od ponad 20 lat mieszka w Kanadzie, związana jest ze środowiskiem Polonii kanadyjskiej, stale współpracuje z prasą polonijną w Toronto. Wielokrotnie otrzymywała nagrody dziennikarskie za popularyzowanie piękna, kultury i tradycji polskiej za granicą.