Wydarzenia 1 lis 2017 | Michał Jędryka
Łobuz Wszystkich Świętych [WSPOMNIENIE TADEUSZA NOWAKOWSKIEGO]

Tadeusz Nowakowski (z prawej)/ fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

– Z Tadeuszem Nowakowskim spotkałem się i miałem okazję rozmawiać w roku bodajże 1994, kiedy przyjechał na światowy Zlot Polonii Ziemi Bydgoskiej – wspomina Michał Jędryka. 8 listopada przypada 100. rocznica urodzin wybitnego pisarza i reportera papieża.

Tadeusz Nowakowski urodził się w Olsztynie... Nie. Nie mogę w ten sposób zacząć tego artykułu. Tadeusz Nowakowski był... moim guru, moim ideałem, nieosiągalnym wzorem dziennikarza. Lata mojej młodości przypadły na okres końcówki PRL – u, Solidarności, stanu wojennego, śmierci ks. Popiełuszki. W naszym rodzinnym domu, jak w tysiącach innych, słuchało się radia. Radio było dla Polaków w zsowietyzowanym państwie jakimś powiewem wolności, oknem otwartym, przez które można było wymienić stęchłe powietrze siermiężnej propagandy na świeży powiew wolności. Słuchało się oczywiście Radia Wolna Europa, czy sekcji polskiej BBC.

 Jego polszczyzna zachwycała

Głos Tadeusza Nowakowskiego był w Wolnej Europie charakterystyczny i rozpoznawalny. Ciepła barwa, charakterystyczna wymowa i intonacja, jakby wpadała w monotonię, ale w taką monotonię gawędy, która nie nuży, lecz powoduje, że słuchacz właśnie wytęża uwagę, by podążyć za wyjątkowo lotną, niemal nieuchwytną, a jednocześnie tak jasno i zręcznie wyrażoną myślą autora.

Polszczyzna Tadeusza Nowakowskiego wprawiała w zachwyt. Ale to nie był taki zachwyt jaki otaczał Martina Luthera Kinga czy Charles de Gaule'a. To był mówca zupełnie innego rodzaju. Sądzę, że to był ten rodzaj przemowy, którym porywali swoich słuchaczy Cyceron i Katon starszy, Kwintylian czy Perykles.

Czytaj też: Wspomnienie bpa Jana Nowaka

Wspomnienie Marii Błaszczak

 

Język Tadeusza Nowakowskiego można określić językiem jego epoki. Autor ten, choć dożył cywilizacji obrazu, to wykształcił się i pierwsze dziennikarskie doświadczenia zdobywał, gdy istniało już radio, a telewizji jeszcze nie było. Czas ten, choć w porównaniu z całymi dziejami ludzkimi, wydawać się może tylko mgnieniem oka, dla mojego pokolenia, a zwłaszcza dla pokolenia moich rodziców, jest epoką całą, która zmieniła świat, ale jeszcze nie odwróciła go do góry nogami.
Z audycji radiowych Nowakowskiego uczyłem się prawdziwej historii. Gdy podręczniki kazały nam czcić wodza rewolucji, Nowakowski odsłaniał w radiowej audycji tajemnice śmierci Stalina. Gdy wojna polsko-sowiecka była w szkołach niemal przemilczana lub nazywana nieodpowiedzialną fanaberią marszałka, słuchałem opowieści Nowakowskiego o błękitnym generale.

Gdy Tadeusz Nowakowski w swych radiowych audycjach o kimś opowiadał, czynił to tak „plastycznie”, że słuchacz musiał zobaczyć oczyma wyobraźni opisywaną postać, scenę czy przedmiot. Oto jak wspominał na falach RWE Jana Lechonia, w trzydziestą rocznicę jego śmierci: „Wyszedłem na 57 ulicę i od razu wspomnienie o nieobecnym zaczęło się za mną włóczyć jak bezpański pies. Miałem ochotę wcisnąć się do kabiny telefonicznej, wyjąć z kieszeni notesik, w którym poeta zapisał własnoręcznie swój adres, (...) i wykręcić znajomy numer. Tutaj, w tej alejce, między kinem wyświetlającym francuskie filmy, a brzydkim budynkiem opery, widziałem go kilka razy i widzę go znowu, wysokiego, dystyngowanego pana w podobnym do melonika kapeluszu, marki Lord Bradley, zawsze ubranego na ciemno z białym szalikem wokół szyi, typowego lepszego pana z Warszawy przedwojennej, zabłąkanego w Nowym Jorku”.

Gdybyś, Drogi Czytelniku (nieudolnie naśladuję tu mojego Mistrza, który pozwalał sobie na rozpoczynanie swych audycji staroświeckim „Drodzy słuchacze”), gdybyś pomyślał, że ten kapelusz marki Lord Bradley to jakieś „lokowanie produktu”, którym naszpikowane są nowoczesne media, to z pewnością się mylisz. To zwyczajna reporterska spostrzegawczość Nowakowskiego, który uwielbiał takie niespodziewane  minidygresje w środku zdania. Tym przypominał mi Chestertona – o pół wieku wcześniejszego Anglika – pisarza, którego czytam z przyjemnością taką samą jak Nowakowskiego, tylko, że Chesterton jest o wiele trudniejszy, nierównie bardziej erudycyjny. Ale to już inna historia.

Dla kolegi po mikrofonie

Wtedy, gdy słuchałem Nowakowskiego na falach RWE, jeszcze nie wiedziałem, że człowiek, którego tak lubię słuchać, to bydgoszczanin z wyboru, autor „Obozu Wszystkich Świętych”. Nie wiedziałem też że Pan Bóg, który z wielką mądrością, ale z jakimś chyba poczuciem humoru planuje ludzkie losy, postawi na mej drodze osoby, które z nim dzieliły te bydgoskie lata, które z nostalgią wspominał. A okazało później, że takim zrządzeniem Opatrzności mój ś.p. teść Feliks Raciniewski z Tadeuszem Nowakowskim chodzili do tego samego klasycznego gimnazjum! Do tego, którego budynek do dziś stoi przy ulicy Grodzkiej, a w którym dziś mieści się Seminarium Duchowne.

Z Tadeuszem Nowakowskim spotkałem się i miałem okazję rozmawiać w roku bodajże 1994, kiedy przyjechał na światowy Zlot Polonii Ziemi Bydgoskiej, wydarzenie, w którego przygotowaniu miałem jakiś swój bardzo skromny udział, co uważam sobie za zaszczyt i honor. Wtedy też otrzymałem od Mistrza (a pracowałem już w Polskim Radiu PiK) egzemplarz „Obozu Wszystkich Świętych”, z dedykacją, którą dziś pokazuję znajomym z wielką dumą: „Drogiemu Panu Michałowi, Koledze po mikrofonie”.

Jak o tym świadczy wspomniana powieść „Obóz Wszystkich Świętych”, Tadeusz Nowakowski był nie tylko dziennikarzem radiowym, ale i pisarzem. By zrozumieć, jak do tego doszło, wróćmy teraz do życiorysu jej autora. Urodził się więc w Olsztynie, 8 listopada 1917 r. Za kilka dni kończyłby sto lat. Jego ojciec był redaktorem lokalnej gazety, a zarazem polskim patriotą. Tereny Warmii objęte były  plebiscytem (w wielu miejscach tą metodą rozstrzygano po pierwszej wojnie światowej spory graniczne), a że tam plebiscyt został przez Polaków przegrany, ojciec Tadeusza uznany został za zdrajcę i musiał z Olsztyna uchodzić. Tak rodzina Nowakowskich trafiła do Bydgoszczy.

Tu – jak wspomniałem – chodził do gimnazjum. A języka polskiego uczył go znakomity pedagog, Franciszek Stopa, który – jak z właściwym sobie poczuciem humoru wspomni potem Nowakowski - „nachylał się nad najgorszym grafomaństwem z miłością, jak mądry lekarz nad kalekim dzieckiem”. W 1939 miał zacząć studia polonistyczne w Warszawie, jednak w związku z wybuchem wojny zgłasza się na ochotnika do wojska, walczy w kampanii wrześniowej, a po przegranej wojnie obronnej angażuje się – jakże by inaczej – w pracę konspiracyjną. W 1940 roku zaczyna się jego „droga krzyżowa”, bo zostaje aresztowany, staje nawet przed niemieckim sądem oskarżony o próbę oderwania Wielkopolski od Rzeszy i za tę straszliwą zbrodnię skazany zostaje na karę śmierci. Łaskawy okupant zamienia ją na 30 lat więzienia i Nowakowski przechodzi 5 lat gehenny w rożnych niemieckich więzieniach. Koniec wojny zastaje go w brytyjskiej strefie okupacyjnej i trafia do obozu dla „dipisów”. Tą nazwą określali Anglicy ludzi wysiedlonych ze swoich ziem rodzinnych przez Niemców, którzy nie mogli powrócić do swych krajów, bo te znajdowały się pod panowaniem Sowietów.

W tym obozie właśnie rozgrywa się główny wątek akcji wspomnianej powieści, która porusza problemy ówczesnej polskiej emigracji. To temat zasługujący na osobne opracowanie, jednak tym, co w „Obozie” fascynuje, są wspomnienia z naszego miasta, tak barwne i oryginalne, że – jak stwierdziła Maria Danielewicz-Zielińska, znakomita pisarka emigracyjna – powieść ta jest tak bydgoska, jak „Lalka” jest warszawska.

Papież tytułował go swoim przyjacielem

Wszystkie drogi prowadzą na Grunwaldzką. To zdanie powtarza się jak echo w „Obozie”. „Moje miasto – ile żywej gorącej treści pulsuje w tym powiedzeniu! Z jaką dumą czytamy o jego najdrobniejszym sukcesie, choćby to był wygrany mecz piłki nożnej. Z jakim smutkiem dowiadujemy się o jego najdrobniejszej porażce, choćby to był pech naszych szachistów na turnieju w stolicy, a co dopiero mówić o takich klęskach jak przeniesienie Izby Handlowej czy podchorążówki za Wisłę”.
Cóż, nawet antagonizm z Toruniem nie jest Nowakowskiemu obcy. Tak opisuje scenę z rady miejskiej: „ – Niech Toruń sobie zatrzyma radiostację, o to nie stoimy – wołali wzburzeni radni na publicznym zebraniu. – Ale Filharmonia to za mało! My chcemy własnego uniwersytetu! Żeby się raz kiedyś nie nazywało, że nasze chopcy gupsze są od toruńskich obuzów”. I dodaje Nowakowski: „Większość rady miejskiej nie wymawiała litery ł”.

Jak to czasem w takich wypadkach bywa, życie uczyniło ów komizm bydgoskiej gwary jeszcze większym, gdy zdarzyło się, że pewien recenzent pomylił tytuł książki. Napisał: „Łobuz Wszystkich Świętych”.

Jest jeszcze jeden rozdział twórczości Nowakowskiego, którego nie sposób pominąć. Przemierzył on z Janem Pawłem II niemal wszystkie drogi pielgrzymie. Powstały z tego tomy wspaniałych reportaży: Reporter papieża (1981), W bagażniku Jego Świątobliwości (1982), Volo papale (1982), Na skrzydłach nadziei (1984), Boeing świętego Piotra (1984), Kwiaty dla pielgrzyma (1987). A zaczęło się ponoć tak: „Przydałby się nam taki mówca w kościele” – tak kardynał Karol Wojtyła zagaił rozmowę z Tadeuszem Nowakowskim w 1974 r. po uroczystościach w Dachau. Papież tytułował Nowakowskiego swoim przyjacielem. On sam nigdy o tej przyjaźni nie opowiadał. Opowiadał natomiast o papieżu. I to z takim poczuciem humoru, sympatią, a zarazem pewnym dystansem, że chyba nikt poza nim nie umiał działalności polskiego papieża opisać tak barwnie. A być może i tak prawdziwie.