Wydarzenia 14 sie 2017 | Maciej Eckardt
Mamo, nie ma lasu… [REPORTAŻ Z RYTLA]

fot. Maciej Eckard

Mamo, nie ma lasu… [REPORTAŻ Z RYTLA] Mieszkańcy Rytla koło Chojnic domagają się, aby premier ogłosiła stan klęski żywiołowej, a wojsko ruszyło do pomocy. Kataklizm, który przeszedł przez sołectwo w nocy z piątku na sobotę, wyrządził niewyobrażalne szkody. O tym, co dzieje się w odciętym od świata Rytlu, pisze Maciej Eckard.

Sołectwo Rytel - to lasy. Przepiękne. Kilkudziesięcioletnie i starsze. Malowniczo otulają meandrującą Brdę, zacieniają Wielki Kanał Brdy, zbudowany jeszcze w XIX wieku przez Prusaków. O lasach miejscowi mogą mówić godzinami. Mają swoje miejsca na jagody i grzyby. Tych ostatnich pilnie strzegą. Wiadomo, najpiękniejsze prawdziwki rosną właśnie tutaj. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie. Jak kto zaradny, to zarobi. A ludzie tutaj zaradni. – Panie, jak sezon udany, to zimę łatwiej było przetrwać. A teraz? – pyta starszy pan, któremu skrzą się w oczach łzy…

– Jeszcze wczoraj mieszkałem przy lesie. Teraz do lasu mam cztery kilometry – mówi sołtys Rytla Łukasz Ossowski. Brzmi to jak ponury żart, ale w Rytlu nikomu nie jest do śmiechu. Noc z 11 na 12 sierpnia 2017 roku wszyscy w sołectwie zapamiętają na całe życie. Kataklizm, który przetoczył się nad sołectwem, łamiąc drzewa, łamał także ludzkie dusze. To oczywiście przenośnia, ale chyba trafnie opisująca to, co się tutaj wydarzyło. Las w duszach miejscowych gra w sposób szczególny. Jedyny w swoim rodzaju. Trzeba być stąd, by to zrozumieć.

Tak naprawdę nikt nie wie, co to było. Na pewno nie trąba powietrzna, nie tornado i nie meteoryt tunguski. Skala zniszczeń jest zbyt wielka. Wstępne szacunki w samym sołectwie mówią o ponad dziecięciu tysiącach hektarów lasu, który padł pod naporem tego czegoś. To prawie półtora miliona metrów sześciennych drewna. Niewyobrażalna ilość. Drzewa połamane jak zapałki, poskręcane w przedziwne kształty, powyrywane z korzeniami, robią upiorne wrażenie. Morze kikutów umarłego nagle lasu. Martwą ciszę przeszywa jedynie wycie pił łańcuchowych. Przez długie miesiące, a w zasadzie lata, nie będzie tutaj słychać niczego innego.

Jazgot pił zaczął się już nocy, kiedy trzeba było przedzierać się do najdalszych domów we wsi. – Wyglądało to wszystko koszmarnie. Nie było czasu zastanawiać się, co to było. Ludzie czekali na pomoc – mówi sołtys Ossowski. – Kiedy dotarliśmy do ostatniego domu, w którym mieszka 85-letnia mieszkanka, odetchnęliśmy. W tym bezmiarze grozy obyło się bez ofiar. To jakiś cud – stwierdza.

Kiedy nastał świt, mieszkańcy zobaczyli, że świat, który znali, już nie istnieje. Zaczął się wyścig z czasem, bo trzeba było dotrzeć do dalszych osad. Przez zwały drzew pilarze i strażacy torowali drogę przynajmniej na szerokość jednego samochodu, by w razie czego mogła przecisnąć się karetka. Jej wezwanie to wcale nie taka prosta sprawa, bo nie działają telefony komórkowe, nigdzie nie ma prądu, nie działają okoliczne stacje benzynowe. To druga strona dramatu. Ludzie pozostawieni sami sobie. Nie ma przepływu informacji. Wygląda tak, jakby państwo w weekend nie działało. Przynajmniej w sołectwie. Działają za to mieszkańcy.

Sporo cierpkich słów pada na zebraniu sołeckim, które zwołał sołtys. Świetlica domu kultury pełna ludzi. Nie uspokajają ich słowa pani burmistrz Czerska, że służby robią, co mogą, że będzie pomoc. Ludzie widząc rozmiar katastrofy, chcą, żeby do akcji włączyło się wojsko. Mają przecież sprzęt, który jest potrzebny na miejscu, agregaty prądotwórcze, piły no i... ręce do pomocy. – Dlaczego na terenie gminy nie jest ogłaszany stan klęski żywiołowej? – pytają. Bo to może zrobić premier na wniosek wojewody, którego ludzie przyjadą jutro, żeby oszacować sytuację na miejscu, dowiadują się od władz. – Jeśli to nie jest klęska żywiołowa, to co nią jest? – pytana retorycznie młody mężczyzna i kręci głową.

Nad sołectwem wisi także inna groźba. Powódź. Brzmi paradoksalnie, ale tak jest. Poziom wody w Brdzie od jakiegoś czasu jest wysoki. W paru miejscach podtopiło łąki. Teraz do koryta rzeki zwaliły się tysiące drzew. Tak samo do Wielkiego Kanału Brdy. Wystarczy kilka dni deszczu i na mieszkańców spadnie kolejna plaga. Wyciąganie drzew, udrażnianie Brdy i Kanału, to ponad siły i możliwości mieszkańców. Do tego potrzebny jest specjalistyczny sprzęt i ludzie. Nikt nie chce myśleć, co się stanie, jeśli aura okaże się bezduszna. Do tego ten brak prądu…

– Brak spływu wody zaburza gospodarkę wodną w Wielkim Kanale Brdy oraz samej rzece Brdzie. Na naszym terenie znajduje się Zakład Hodowli Pstrąga w Zaporze zatrudniający ponad 100 osób. W dalszej perspektywie może doprowadzić to do masowego śnięcia ryb. W tej chwili posiłkują się agregatami. Na kanale są stawy hodowlane. W Zaporze funkcjonuje Zakład Elektromechaniki Chłodniczej zatrudniający około 60 osób, znajdują się pola namiotowe min. Binduga w Zaporze. Są to tereny typowo turystyczne. Nie chcę nawet myśleć, co się stanie, jak Brda wyleje – komentuje sołtys Ossowski. I wylicza.

– My jesteśmy dużym sołectwem. Dlatego nietypowym. Sołectwo Rytel liczy około trzech tysięcy mieszkańców plus 300 stałych wczasowiczów w sezonie letnim. Powierzchnia to 8754 hektary. Na terenie sołectwa znajduje się 20 osad. Uszkodzonych jest około 100 domów, słupów wysokiego napięcia prawie 20, średniego napięcia 60, a nie jest jeszcze znana liczba pozostałych słupów. Dla nas to dramat. Ich naprawa potrwa wiele tygodni. Ludzie bez prądu, za chwilę rok szkolny… - Gospodarstwa rolne nie mogą funkcjonować, wydoić krów ani napoić zwierząt – kończy.

– Mamo, nie ma lasu... Kiedy córka powiedziała mi to rano, myślałem, że żartuje – mówi trzydziestoletnia dziewczyna, mieszkanka Rytla. – Las przecież nie znika, nie można go ukraść. Kiedy wyjrzałam przez okno, nogi się pode mną ugięły. Lasu rzeczywiście nie było...