Felietony 4 mar 2018 | Redaktor

Prezydentura Bydgoszczy to sprawa wciąż otwarta, wszystkie karty bowiem nie zostały jeszcze odkryte. Warto, by w tej talii znalazł się joker. Bydgoszcz dzisiaj takiego potrzebuje.

     

Maciej Eckardt

felietonista „Tygodnika Bydgoskiego”

Batalia o prezydenturę Bydgoszczy rozegra się, a wszystko na to wskazuje, pomiędzy PO a PiS-em. I jak to w wyborach zero-jedynkowych – urzędujący prezydent Rafał Bruski (PO) ma w tym starciu wszystko do stracenia, kandydat PiS, którego wciąż nie znamy, wszystko do zyskania. Temu pierwszemu sprzyja siła sprawowanego urzędu i determinacja walczącego o byt zaplecza, drugiemu w sukurs idzie siła rządu „dobrej zmiany”, karność struktur i głód lokalnej władzy. 

Starcie „gigantów” to wymarzony scenariusz dla dwóch najsilniejszych plemion politycznych w mieście, ale niekoniecznie wymarzony dla Bydgoszczy. Nie dlatego, że kandydaci PO i PiS będą niekompetentni. Takich dzisiaj żadna poważna siła polityczna nie wystawia. Rzecz w tym, że na takie miasto jakim jest Bydgoszcz, zwyczajna kompetencja to za mało. Ze względu na ciągły „niedoczas”, w którym od lat tkwi, Bydgoszcz potrzebuje nie tylko kandydata merytorycznego, co oczywiste, ale potrzebuje przede wszystkim kandydata niestandardowego – kandydata z „biglem”. 

Bydgoszcz to miasto średniak. Wprawdzie z niezłym potencjałem i aspiracjami, ale jednak wciąż średniak, choć z atutami metropolitalnymi. Z perspektywy Warszawy to miasto kłótliwe, przewrażliwione na swoim punkcie, na dodatek położone hen, gdzieś między Toruniem a Gorzowem, więc na polach niczyich. Z politycznego punktu widzenia – w drugiej strefie kolejności odśnieżania. Słowem miasto kłopotliwe, któremu nie za bardzo wiadomo, o co chodzi, na dodatek bez głośnych nazwisk, na dźwięk których w stolicy lub partyjnych centralach uważnie nadstawia się uszu. 

Wprawdzie od czasu do czasu, w przelocie, Bydgoszcz bywa protekcjonalnie klepana po plecach za Pesę, Atosa, festiwal operowy, Wyspę Młyńską czy Blechacza, ale tylko mimochodem, grzecznościowo, z nerwowym zerkaniem na zegarek… „no bo w Toruniu już czekają”. Każda wizyta warszawskiego oficjela, zwłaszcza kiedy przywozi nad Brdę nic niekosztującą go błyskotkę, urasta w oczach lokalnych oficjeli do rangi wizyty dekady, przy której prężą polityczne muskuły, za rogatkami miasta wiotczejące i na nikim nierobiące wrażenia. 

Dlatego Bydgoszcz potrzebuje kandydata na prezydenta wychodzącego poza ramy skrojone przez partie polityczne. Wolnego od ogólnopolskiego klinczu, potrafiącego oddychać pełną piersią, trzymającego na dystans partyjnych baronów i ich akolitów. Kandydata, za którym nie idzie wygłodzona lub broniąca miski wataha, towarzyska kamaryla czy różnej maści pieczeniarze. Bydgoszcz potrzebuje kandydata wolnego, w pełnym tego słowa znaczeniu, wiedzącego dokąd zmierza, niezideologizowanego i – co nie bez znaczenia – życiowo i zawodowo ogarniętego. 

Jeśli taki kandydat wejdzie do drugiej tury, wygra. Nie przeciw partiom, ale obok nich. Z uśmiechem. Bez zajadłości. Prezydentura Bydgoszczy to sprawa wciąż otwarta, wszystkie karty bowiem nie zostały jeszcze odkryte. Warto, by w tej talii znalazł się joker. Bydgoszcz dzisiaj takiego potrzebuje.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor