Katolicka Bydgoszcz 30 sie 2020 | Redaktor
Między „zamiataniem” a rozgłaszaniem. Jak reagować na zło w Kościele?

fot. ilustracyjna, Mateos Campos Felipe/Unplah

Wstrząsają nami kolejne doniesienia o obrzydliwych czynach, których dopuściły się osoby duchowne. Tym razem dotarły one z Łowicza. 

Katolik, słysząc takie informacje, zawsze wzdraga się, jeśli istnieje w nim zdrowy zmysł moralny, a jednocześnie pamięta, że sam jest człowiekiem słabym i skłonnym do upadku. Pamięta o przestrodze „Myślicie, że owych osiemnastu, na których zawaliła się wieża Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż wszyscy ludzie mieszkający w Jeruzalem? Oświadczam wam, że nie, ale jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie” (Łk 13, 4 n). Śmierć w Piśmie grzech, więc ta przestroga nam wszystkim stawia przed oczy, że jeśli nie będziemy czynić pokuty, pracując nad własnym nawróceniem, popadniemy w podobne lub jeszcze gorsze występki. Wszelki grzech, o którym słyszymy, że ktoś go popełnił, jest zarazem przestrogą, by „kto uważa, że stoi, niech się strzeże, aby nie upadł”. Wrócimy do tego wątku na końcu tego tekstu. 

Między zatajaniem a rozpowiadaniem

Z drugiej jednak strony ton tych doniesień, nawet jeśli pochodzą od katolickich dziennikarzy i publicystów, zdumiewa pewną sensacyjnością oraz poczuciem pobrzmiewającego czegoś na kształt satysfakcji z odkrycia i wyciągnięcia tych okropności na światło dzienne. 

Tu jednak trzeba pewne sprawy uporządkować precyzyjnie, bo intuicja może nas zawieść. Oczywiście ukrywanie i „zamiatanie pod dywan” przestępstw seksualnych w Kościele (jak i zresztą każdego zła w Kościele i poza nim) nie jest metodą na pokutę za te wołające o pomstę do nieba czyny, a także urąga sprawiedliwości, która każe wyrządzone krzywdy naprawić, nawet wtedy, jeśli wiąże się to ze znacznym cierpieniem sprawcy. Oczywiście często sprawca zła nie chce dobrowolnie pokutować i naprawić krzywd i od tego są instytucje władzy tak świeckiej, jak i w przypadku duchownych – kościelnej, żeby w takich przypadkach do sprawiedliwości przymusić. Jeśli te instytucje tego nie czyniły, to oznacza, że funkcjonowały źle i w tym zakresie surowe osądy ze strony niektórych publicystów są słuszne. 

Zrozumiała jest także dziennikarska satysfakcja z odkrycia utajnionych, a sensacyjnych nadużyć. Jednakże czytając te teksty prasowe i internetowe eseje, wydaje się, że ulegają niektórzy, nawet katoliccy publicyści, iluzji, że ujawnienie i opowiedzenie tego wszystkiego wszystkim, rozdmuchanie na dachach, doprowadzi do wymuszenia sprawiedliwości i tym samym jest jedyną drogą do rozwiązania problemu. Tak uwierzyli oni w potęgę „czwartej władzy”, która zresztą naprawdę staje się na naszych oczach władzą pierwszą i najważniejszą. Stało się tak, bo uznano, że źródłem wszelkiej władzy jest lud, społeczeństwo, że ono jest suwerenem i ono ma rządzić. A tymi, którzy przedstawiają rządzącemu „suwerenowi” gotowe wyroki do zatwierdzenia, są właśnie media i ich funkcjonariusze we wszystkich ich postaciach. Pachnie to wszystko linczem, bo zapomniano zupełnie o Pawłowej przestrodze: „nie bierzcie umiłowani odwetu za swoją krzywdę, lecz zostawcie sprawę gniewowi Bożemu, bo przecież jest napisane: «Do mnie należy wymierzenie sprawiedliwości, ja odpłacę – mówi Pan»” (Rz 12,19 nn). Słów tych nie wolno jednak czytać jako usprawiedliwienie dla bezczynności władzy, czy to duchownej czy świeckiej, o której w następnym rozdziale pisze ten sam Apostoł, że od Boga pochodzi i nie na darmo miecz nosi. „Jest sługą Bożym, który karze gniewem sprawcę zła” (13,4).

Może poprawa, ale nie lekarstwo

Być może – nie chcę tego stawiać na ostrzu noża – to, co czynią wspomniani już dziennikarze i publicyści, stawiając „pod ścianą” władzę duchowną, która pewnych obowiązków, jak się zdaje, faktycznie nie dopełniła, doprowadzić może do jakiejś poprawy sytuacji. Być może nawet trzeba tak czynić, być może nie ma innego wyjścia. Nie wiem, nie chcę tu – w sferze stanu faktycznego – bawić się w jakiegoś proroka. Nie znam na tyle faktów. Nie znam przyszłości. Nie wiem, jakimi narzędziami posłuży się sam Pan Bóg. 

Ale chcę napisać o czym innym. Z całą pewnością błędne jest przekonanie, że tą drogą dojdziemy do całkowitego uzdrowienia, wyleczenia, czy też – jak lubią pisać – oczyszczenia Kościoła. Otóż coś takiego nie nastąpi, bo nastąpić nie może. Jeśli ludzie samego Boga się nie boją, to tym bardziej nie boją się innych ludzi czy presji społecznej. I tu zdaje się tkwić klucz do problemu. Czemu bowiem człowiek dopuszcza się zła? Czemuż jest tak, jak znów mówi nam Apostoł: „Nie czynię dobra, którego chcę, lecz czynię to, czego nie chcę – zło”?

Przecież nauka katolicka od dwóch tysiącleci wskazuje konsekwentnie na rozwiązanie tego problemu. Grzech pierworodny uszkodził naturę człowieka, utrudniając mu czynienie dobra i popychając w kierunku zła. Z pomocą człowiekowi przychodzi Boża łaska, która jest początkiem dobra w człowieku, tak jak ziarno zasiane w glebie jest początkiem rośliny. Jednak ziarno wyda plon tylko wtedy, gdy padnie na glebę żyzną, to znaczy łaska zaowocuje dobrem wtedy, gdy dotknie człowieka wykorzystującego swoje naturalne zdolności, by użyźnić glebę swojego serca. Tym nawozem, użyźnieniem, są naturalne i możliwe do pielęgnacji cnoty: roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie i męstwo. 

Przez wyrzeczenia do cnoty

Mniej więcej w połowie XX wieku porzucono ostatecznie w ogromnej większości rodzin i instytucji wychowawczych zasadę, że cnoty te rozwija się przez ascezę, czyli przez dobrowolne codzienne wyrzeczenie dążenia do przyjemności, by rozwijać zdolność do wybierania dobra wtedy, gdy jest ono trudne. Na takim wychowaniu owocnie może się rozwinąć Boża łaska i wspomóc to, czego człowiekowi nie dostaje. 

Niestety ten brak ugruntowanej cnoty, brak ascezy i wychowania dotknął też w znacznej mierze seminaria duchowne. Ale często pierwociny zła zalęgły się już wcześniej, już w rodzinach, w których przestano pielęgnować umiarkowanie, powściągliwość, wyrzeczenie, czystość. W tym sensie wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni. 

Dopiero powrót do pełnego rozumienia katolickiej koncepcji człowieka i ponownego wdrożenia wszystkich zarzuconych metod jego ascezy, przynieść może rozwiązanie kryzysu. Ale nie od razu to nastąpi. Może za jedno pokolenie, może za dwa. Ale zacząć trzeba dziś. Tu i teraz.

Maksymilian Powęski  

Artykuł pochodzi z portalu Katolicka Bydgoszcz

 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor