Polska i Świat 12 paź 2020 | Jarosław Aleksander
Zabiła ją maseczka?! 28-latka zmarła w cierpieniach

fot. ilustracyjne/arch.

28-letnia lekarka z Teksasu zmarła z powodu koronawirusa. Taka przyczyna zgonu widnieje w dokumentacji. Rodzina jest innego zdania.

Młoda lekarka pracowała w szpitalu w Houston w Teksasie. W licu zauważyła u siebie objawy zbliżone do COVID-19. Po pozytywnych wynikach testu poddała się kwarantannie. Jej stan gwałtownie się pogarszał.

 

Mimo młodego wieku, zdrowego trybu życia oraz braku innych chorób młoda lekarka gasła w oczach.

 

Usta 28-latki zrobiły się sine, wystąpił rozległy wylew, jej serce wpadło w arytmie. Śmierć przyszła gwałtownie i w cierpieniu.

 

Według rodziny sam koronawirus był tylko skutkiem tego co działo się z lekarką przez ostanie miesiące.

 

Nosiła ona w pracy a także poza nią maseczkę typu N95. Dla pewności nie pomylenia jej z inną wyszyła nawet na niej swoje imię. Po tym fakcie stwierdzono, że młoda kobieta od miesięcy nosiła tą samą maseczkę w której rozwijały się grzyby i pleśnie. To właśnie te mikroorganizmy mogły osłabić organizm do tego stopnia, że nie był on przygotowany do walki z kolejną infekcją.

 

To właśnie według rodziny stało się przyczyną zgonu i gwałtownej zapaści.

 

Rzecznik szpitala, w którym pracowała, powiedział, że ​​pracownicy byli "załamani" śmiercią lekarki. Jednak dyrektorka medyczna placówki, dr Emily Sedgwick, zaprzeczyła zarzutom, że pracownicy są zobowiązani do ponownego używania środków ochrony indywidualnej. Nasz protokół, oparty na wytycznych CDC, zakłada, że ​​pracownicy otrzymują nową maseczkę na początku następnej zmiany - powiedziała "Guardianowi".

 

Nierozważne stosowanie środków ochronnych oraz używanie zabezpieczeń wielorazowych w miejsce jednorazowych może mieć fatalne skutki dla zdrowia.

 

Na podstawie: Guardian

Jarosław Aleksander Autor

Katolicka Bydgoszcz