Andrzej Sikorowski: Piszę przyzwoite piosenki [ROZMOWA]
Andrzej Sikorowski z córką Mają, fot. A. Golec (fragment)
– Ludzie na te piosenki czekają. Może dlatego, że kojarzą się z ich młodością – mówi Andrzej Sikorowski, lider zespołu „Pod Budą”, świętującego jubileusz 40-lecia działalności. 9 października grupa wystąpi w Bydgoszczy.
Inne z kategorii
Szafarska scena młodych - zagra Zuzanna Sejbuk. Można posłuchać i poznać młodą artystkę
W towarzystwie muzycznym jest koncertowo [ZAPROSZENIE]
PAP Life: Obecnie gra Pan cykl koncertów z okazji 40-lecia grupy „Pod Budą”. Gdy myśli Pan o tym jubileuszu, jaka jest pierwsza refleksja?
Andrzej Sikorowski: Pierwsza myśl jest taka, że to trochę przedłużone 40-lecie, ponieważ 40 lat minęło w ubiegłym roku. Okazało się, że zapotrzebowanie publiczności na te koncerty jest na tyle duże, że zapełniamy wielkie sale, w dużych miastach. To też rodzaj refleksji, że tak długo jestem na estradzie. Przecież gdy dołączyłem do kabaretu „Pod Budą”, z którego potem wyrósł działający do dziś zespół muzyczny, już miałem za sobą parę lat w branży, więc dla mnie to nie jest 40, tylko znacznie więcej lat. Jest to także refleksja, że tak długo udało się robić to, co się lubi. Publiczność – mówię to z pełną wdzięcznością – wciąż czeka na nasze piosenki.
Trudno Andrzeja Sikorowskiego czy zespołu „Pod Budą” szukać w telewizji albo w radiu. Nas jakby nie ma, czasami zadają mi pytanie, czy ten zespół jeszcze istnieje. A jednocześnie przyjeżdżamy np. do Wrocławia i w Narodowym Forum Muzyki, które mieści 1800 osób, gramy jednego dnia dwa komplety. Albo przyjeżdżamy do Warszawy i gramy na Torwarze dla trzech tysięcy ludzi. Zespół, który w mediach jest de facto nieobecny, ma własną publiczność, która na niego czeka, która się z nim wychowała, jest wierna tym piosenkom i hołduje takiej, a nie innej estetyce. I uważa te nasze piosenki za swoje. Często kojarzy je z własną młodością.
Gdyby miał Pan wymienić kamienie milowe waszej twórczości, największe hity, co by to było?
Niewątpliwie ludzie bardzo identyfikują z tym zespołem piosenkę, która dziś jeszcze pojawia się w audycjach typu „Jaka to melodia” czy w Radiu Pogoda. Ona utrwaliła się pod hasłem „Kap, kap, płyną łzy”, mimo że prawdziwy tytuł brzmi „Bardzo smutna piosenka retro”. To troszeczkę mój prywatny strzał w kolano. Gdy ją pisałem w 1978 roku, w Atenach, zamierzałem wyśmiać piosenki banalne, ckliwe, których, jak uważałem, jest wokół nas zbyt wiele, że wszyscy śpiewają o niczym, zawiedzionych miłościach, kwiatkach i słowikach. I napisałem piosenkę-pastisz. Ale jak to zaśpiewaliśmy na Festiwalu w Opolu w 1979 r., piosenka natychmiast stała się przebojem i powiększyła grono wyśmiewanych. Jednocześnie z kabaretowej studenckiej piwnicy wyprowadziła nas na światło dzienne.
Wszyscy to znali i śpiewali...
Wszyscy to śpiewali. Taki jest los przebojów. Bardzo często autorzy hitów nie są w stanie przewidzieć ich powodzenia. Często piosenka, która w mojej ocenie prywatnej jest wartościowa, nie zostaje przebojem, a ta, którą mniej cenię, robi karierę, bo wpada w ucho i jest śpiewna. Potem przyszły inne. A później zaczęła się normalna droga estradowa zespołu „Pod Budą”, nagrywanie kolejnych płyt, jeżdżenie w trasy, odwiedzanie ośrodków polonijnych na całym świecie, bo byliśmy w Stanach, w Australii i w wielu miastach Europy. Potem przyszła moja współpraca z innymi wykonawcami. Dla duetu z Grzesiem Turnauem napisałem „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn piosenkę próbowano uznać za pewnego rodzaju manifest albo dowód na antagonizm między Krakowem a Warszawą, którego ja wcale nie zauważam. Nie mam nic do warszawiaków, bo mam tu bardzo wielu znajomych, przyjaciół. A potem napisałem dla Maryli Rodowicz „Rozmowę przez ocean”, także „Ale to już było” – powszechnie dzisiaj znane. A gdy dorosła Maja, zacząłem funkcjonować, co już trwa parę lat, dwutorowo. Jestem liderem „Pod Budą”, ale też pojawiam się ze swoją córką...
Właśnie, nawet na stronie zapowiadającej koncerty można przeczytać, że najpierw wystąpi zespół „Pod Budą”, i Andrzej i Maja Sikorowscy...
Koncert jubileuszowy został tak urządzony, że pokazuje dwa oblicza Andrzeja Sikorowskiego, który w pierwszej części pojawia się ze swoją córką i piosenkami nagranymi z nią, a potem w drugiej części z „Pod Budą” wykonuję największe przeboje, żeby dać satysfakcję tym ludziom, którzy dla nich przychodzą i na te piosenki czekają.
Sięgnijmy do nowszej twórczości: w „Piosence dla córki” śpiewa Pan: „O karierze wielkiej nie śnij, w tym kraju jesteś już niszowa...” Jak jest z tą niszowością?
Fakt, że nas nie ma w mediach, dowodzi, że współczesne media nie są specjalnie zainteresowane piosenką literacką, która wymaga pewnego rodzaju skupienia czy zastanowienia. Nie chcę powiedzieć: ambitną. Uważam, że piszę przyzwoite numery, natomiast to nie są piosenki modne. To nie jest obecny mainstream. Zmieniły się media, one są obliczone na innego widza. Mają spełniać inną funkcję. Odkąd kupiliśmy z dobrodziejstwem inwentarza tzw. kapitalizm, to kupiliśmy też komercję. Wszystko się przelicza na pieniądze, media muszą zarabiać. Dlatego, jeśli ktoś chce wykonywać utwory, które mają puentę, morał, przesłanie, to automatycznie skazuje się na niszowość. Kamienie milowe polskiej piosenki powojennej, jak np. „Korowód” Marka Grechuty, nie mogłyby dziś zaistnieć na antenie radiowej z prostej przyczyny: „Korowód” trwa 11 minut, tego by dziś nikt nie zagrał! Bo to się nie opłaca, czas antenowy jest zbyt drogi, żeby bawić się w takie suity.
Ale zachowa Pan literackość, bo ukazały się dwie pozycje książkowe z Pana tekstami.
Tomików z tekstami piosenek nie nazywam dumnie książkami. Obecnie przygotowuję większą pozycję, ilustrowaną moimi śpiewankami, opowieść o tych czterdziestu kilu latach spędzonych przed mikrofonem.
Rozmawiała Dorota Kieras (PAP Life).
Wywiad udostępniony „Tygodnikowi Bydgoskiemu” przez organizatora koncertu za zgodą PAP Life.