Bydgoszczanin w Wehrmachcie [HISTORIA]
Marsz Wehrmachtu w Polsce (1939), fot. ilustracyjna, domena publiczna
Podpisanie niemieckiej volkslisty wiązało się z zaciągnięciem mężczyzny do wojska. Odmowa mogła się wiązać z represjami, włącznie z wywiezieniem całej rodziny do obozu koncentracyjnego.
Inne z kategorii
Nowa Wilejka: Miejsce pamięci i duchowości na wschodnich obrzeżach Wilna
Według przepisów ustawy o powszechnym obowiązku służby wojskowej uchwalonej w 1935 roku, w szeregi Wehrmachtu mogła zostać wcielona jedynie osoba narodowości niemieckiej. W teorii nie przewidywano odstępstw od tej zasady, jednakże straty ponoszone na froncie musiały być uzupełniane świeżym rekrutem. Pierwsze powołania do służby osób narodowości innej niż niemiecka miały miejsce już w 1940 roku, gdy w kamasze poszła większość mieszkańców Śląska, a także sporadycznie mieszkańców Pomorza Gdańskiego. W tym samym roku ukazało się rozporządzenie Oberkommando der Wehrmacht zakazujące używania w Wehrmachcie języka polskiego. Zarządzenie to zostało przypomniane na terenie XX Wehkreis w październiku 1942 roku.
Większe natężenie w poborze rekruta odnotowano po ogłoszeniu rozporządzenia o Niemieckiej Liście Narodowej 4 marca 1941 roku. Kolejna wzmożona falę poboru mieszkańców z okręgu Gdańsk – Prusy Zachodnie miała miejsce po ogłoszeniu odezwy wydanej przez gauleitera okręgu, Alberta Forstera, 22 lutego 1942 roku.
Przebijali się do aliantów
Do służby powoływano osoby z I, II, oraz III grupą narodowości niemieckiej. W teorii osoby posiadające status IV grupy narodowej nie mogły służyć w szeregach Wehrmachtu, zdarzało się jednak, że do armii wcielano również Polaków z IV grupą.
Karta powołania do Wehrmachtu Franciszka Parzyńskiego wystawione przez Wehrbezirkskommando Bromberg/archiwum autora
Wielu Polaków służących w jednostkach wojskowych III Rzeszy przy nadarzającej się okazji dezerterowało do oddziałów partyzanckich lub bezpośrednio do wojsk polskich na Zachodzie. Należy pamiętać, że były to bardzo desperackie próby: musiano liczyć się z represjami obejmującymi całą rodzinę dezertera, z zesłaniem do obozu koncentracyjnego włącznie. Masowe dezercje nasiliły się po 6 czerwca 1944 roku, kiedy to na plażach Normandii wylądowały siły wojsk sprzymierzonych, do których należały również Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie.
Po przekroczeniu linii frontu zdecydowana większość dezerterów prosiła o możliwość odbywania dalszej służby wojskowej w szeregach polskich. Najczęściej dostawali przydział rodzajów broni, które były dla nich właściwe przed 1 września 1939 roku. Zdarzały się jednak również przypadki uznawania umiejętności nabytych w trakcie służby w Wehrmachcie.
Nie należy też zapominać o grupie Polaków, którzy po zasmakowaniu wojennego życia i braterstwa broni wypełnili swą służbę w niemieckiej armii aż do końca.
„Postawiłem wszystko na jedną kartę”
Jednym z bydgoszczan wcielonych do Wehrmahtu był Mieczysław Kłopotek Główczewski. Został powołany w wieku 23 lat, pod koniec 1944 roku. Tak relacjonuje swoje przeżycia związane ze służbą:
„Z powodu obawy przed utratą pracy ojciec podjął decyzję o przyjęciu 3 grupy niemieckiej listy narodowościowej. Na początku 1944 roku do zakładów kolejowych, w których pracowałem, przyszli jacyś Niemcy z wezwaniem dla mnie na nazwisko Kłopotek do wojska. W pracy jednakże figurowałem pod nazwiskiem Główczyński. Toteż udawało mi się przez długi czas unikać służby. Niestety z powodu donosu sąsiada volksdeutscha, że posiadam podwójne nazwisko, pod koniec 1944 roku do domu przyszło dwóch policjantów i dali mi wezwanie do stawienia się w koszarach. Pamiętam, że na miejsce odprowadziła mnie siostra i brat. Tam zgrupowano nas na dziedzińcu koszar przy ulicy Warszawskiej. Było nas około 20 chłopaków. Pamiętam nazwiska kilku z nich: Paweł Rosicki, Goszkiewicz, Bugart, Zejner, Pieczewski, Trębicki, Staszek, więcej nie pamiętam (pisownia nazwisk ze słuchu).
W koszarach zapakowano nas do ciężarówek i zawieziono na dworzec. Tam w normalnych wagonach w sześć osób w jednym przedziale jechaliśmy w nieznane. Pamiętam, że na początku drogi nasi zwierzchnicy stali w korytarzach. W pociągu panowały minorowe nastroje. Całą drogę jechaliśmy przestraszeni. Praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy. Jak się okazało, dojechaliśmy do miejscowości Paderborn. Nasza jednostka nazywała się Gemischte-Flak-Abteilung 364 i podlegała pod 3. Flak-Division. Moja drużyna dostała do obsługi nowe działo. Nasz oddział stacjonował w barakach pod miastem. Spaliśmy w salach po kilkunastu żołnierzy. Jedzenia było zawsze mało. Jacyś chłopcy z jednostki Hitler-Jugend dostawali podwójne porcje.
Tam podpadłem jednemu Niemcowi niezbyt dobrą znajomością języka niemieckiego. Gdy wracaliśmy z ćwiczeń, to ja niosłem ciężki karabin maszynowy. Jako że był to mój pierwszy raz, nie wiedziałem, gdzie zdać ten karabin, a też nie za bardzo wiedziałem, jak to powiedzieć. Ten Niemiec był podoficerem. Kazał mi biegać z karabinem wokół placu i głośno wołać „gdzie mam oddać ten karabin maszynowy”. Po każdym okrążeniu, gdy przebiegałem koło niego, ten kopał mnie w tyłek. Po którymś okrążeniu zrozumiałem, że i tak padnę z wycieńczenia, więc resztką sił rzuciłem się na niego, złapałem za głowę i uderzyłem nią kilka razy o ziemie. Szybko w koszarach rozległ się alarm. Cały oddział ustawił się w podkowę, a dowódca oddziału kazał sierżantowi Kochańskiemu, bo tak się nazywał, zameldować, co tu się stało. Ten odpowiedział, że ja odmówiłem wykonania rozkazu. Następnie kazano mi wystąpić i się wytłumaczyć. Ja postawiłem wszystko na jedną kartę, wiedząc, że grozi mi nawet rozstrzelanie i powiedziałem, że wstąpiłem do Wehrmachtu po to, by walczyć za ojczyznę i że jesteśmy tu jedną grupą i nie zgadzam się, by mi ktoś ubliżał i wyzywał od volksdeutschy. Oficer był chyba pod wrażeniem mojej postawy i mnie nawet nie ukarał. Natomiast Kochański dostał pięć dni karceru. Po wyjściu, gdy mnie spotkał, to powiedział, że policzymy się na froncie. W święta Bożego Narodzenia niemieccy koledzy poprosili, byśmy zaśpiewali kilka kolęd po polsku, co oczywiście uczyniliśmy.
Na wiosnę 1945 roku, to mogło być gdzieś w marcu, dokładnie nie pamiętam, nastąpił amerykański atak na Paderborn. Ja się schowałem w takiej betonowej rurze – chyba kanalizacyjnej. Po wycofaniu się niemieckich jednostek Amerykanie zebrali rannych i jeńców. Ja ze strachu, że mogą mnie zastrzelić, wyszedłem z tej rury dopiero nocą. Szedłem następnie lasami w stronę amerykańską. Po wejściu na polanę zobaczyłem w niedalekiej odległości duże wzniesienie, na środku którego była ulica. Wdrapałem się na tą górkę i schowałem w krzakach. Miałem już wyjść, lecz strach mnie znów obleciał i się schowałem ponownie. Za jakiś czas widziałem nadjeżdżający patrol na motorze. Wyszedłem na drogę z różańcem w jednej ręce i białą chustką w drugiej. Głośno się modliłem. Podjechał do mnie patrol. Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy Murzyna. Ten kazał mi usiąść nie w koszu, a na masce motoru. Gdy ruszył, to ja od razu spadłem, robiąc fikołka. Ten zatrzymał motor i kazał mi znów wsiąść. Tym razem ruszył znacznie wolniej. Zawiózł mnie do jakiejś placówki wojskowej. Tam było dużo oficerów. Byłem przesłuchiwany. Zadawali mi pytania o to, kiedy trafiłem na front, przez jakie miejscowości przejeżdżałem, w jakiej służyłem jednostce, gdzie usytuowane są stanowiska artyleryjskie. Po przesłuchaniu odwieźli mnie do wielkiej hali, w której ulokowani byli już jeńcy wojenni różnych narodowości”.
Historia do opowiedzenia
Służba bydgoszczan, czy też szerzej Pomorzan i Ślązaków w niemieckiej armii, jest jednym z najtragiczniejszych epizodów II wojny światowej związanych z Polakami. Część wcielonych do armii młodych osób, dla których był to pierwszy kontakt z wojskiem, mogło traktować to jako swoistą przygodę. Jednakże dla większości był to przykry obowiązek związany z walką o przeżycie i pragnieniem uratowania rodziny. Dziś już praktycznie wszyscy pełniący służbę w szeregach zbrodniczej armii Hitlera odeszli na wieczny spoczynek. Ich historia nadal czeka na opowiedzenie.