Zybertowicz: Poradzić sobie ze smoleńską traumą
Andrzej Zybertowicz / materiały nadesłane
Zbiorowe manifestowanie, oddawanie hołdu pamięci Lecha Kaczyńskiego i innych ofiar tragedii, było działaniem spontanicznym. Ale walka z tym spontanicznym szukaniem nowych form wspólnoty, już była rozmyślna - pisze dla Tygodnika Bydgoskiego profesor Andrzej Zybertowicz.
Inne z kategorii
„Chodźcie i spór ze mną wiedźcie” [OPINIA]
Ma rację dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, która niedawno zauważyła, że przez ostatnie siedem lat Polacy wciąż nie poradzili sobie z traumą po tragedii smoleńskiej.
Od pierwszych chwil tego sobotniego poranka, 10 kwietnia 2010 r., wielu Polaków czuło, iż wydarzyło się coś bardzo niepokojącego. Coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Wielu Polaków gromadziło się w kościołach i na ulicach, zwłaszcza zaś na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, gdyż chcieli być razem, razem zrozumieć przyczyny i konsekwencje tego nadzwyczajnego wydarzenia.
To odczucie traumy łączyło się z naturalną reakcją. Zbiorowość, będąc świadoma wielu głębokich podziałów, jednak chciała się zjednoczyć. Ludzie wychodzili na ulice albo szli do kościołów, żeby mieć poczucie wspólnoty.
Wiele osób doświadczyło poczucia zagrożenia w sytuacji, gdy samolot z osobą, która powinna być pod szczególną pieczą swego państwa, rozbił się.
Niestety, okazało się, iż w momencie, gdy pojawiła się szansa odbudowy wspólnoty, która przed tragedią smoleńską była niszczona, popękana, to środowiska nieukrywające swej wrogości wobec Lecha Kaczyńskiego, uruchomiły serię działań mających na celu zablokowanie odruchów wspólnotowych. Zbiorowe manifestowanie, oddawanie hołdu pamięci Lecha Kaczyńskiego i innych ofiar tragedii, było działaniem spontanicznym. Ale walka z tym spontanicznym szukaniem nowych form wspólnoty, już była rozmyślna.
Jak dzisiaj wiemy, manipulowano na różne sposoby. Początkiem była chyba nieliczna, ale nagłośniona manifestacja w Krakowie przeciwko pochowaniu Pary Prezydenckiej na Wawelu. Potem – kilka miesięcy później – była trwająca przez dłuższy czas operacja „Krzyż” na Krakowskim Przedmieściu.
W świetle tego, co dziś wiemy o niektórych uczestnikach prowokacji pod krzyżem, wykorzystano rozmaite formy prowokacji i selektywnego przekazu, by podtrzymywać i zaogniać spory między Polakami. Napisał o tym Bronisław Wildstein w swojej literackiej, powieściowej interpretacji wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu. Jego książka pod tytułem „Ukryty” dobrze oddaje mechanizmy manipulacji.
To wytworzyło tło dla dalszej agresji, a zarazem wpisało się w przestrzeń szumu informacyjnego, czy raczej dezinformacyjnego, który budowano od pierwszych godzin po rozbiciu się samolotu z delegacją do Katynia. Mam na myśli fałszywą informację, przekazywaną przez wiele mediów, że przed rozbiciem się samolotu z polską delegacją cztery razy podchodził on do lądowania. Zabrało ileś czasu, zanim wypowiedzieli się doświadczeni piloci, że takie sytuacje w ogóle nie mają miejsca. Jak się jedno podejście nie udaje, to następuje odejście i koniec. To, że od pierwszych godzin były puszczane w obieg dezinformacje, świadczy, iż niezależnie od tego, jakie były przyczyny tragedii, próbowano wykorzystać ją politycznie. Dlatego też zaogniano i przedłużano konflikt o krzyż.
Formy wspólnotowości, jakie przybrała reakcja na traumę, nie odpowiadały grupom interesu, które dobrze czuły się pod rządami PO i PSL. W reakcji na to między innymi lansowano brutalne i niesmaczne żarty z tego, co się wydarzyło i czego potem doświadczaliśmy. To, co dla jednych okazało się boleśnie trwałym trudnym przeżyciem, dla innych stało się okazją do chamskich dowcipów.
Brutalne kpiny można traktować jako element operacji dezinformacyjnej, ale z drugiej strony jest to pewne odreagowanie dysonansu poznawczego. Ludzie, którzy głoszą: „na pewno nie było zamachu, wszystko przecież zostało należycie wyjaśnione”, często jednak podświadomie czują niepokój, że w istocie coś tu nie gra; że polskie państwo wcale nie zachowało się właściwie. Takimi żartami próbują odwrócić uwagę od swojego własnego niepokoju.
Jeśli ktoś naprawdę szukał sposobów z jednej strony cywilizowanego, pozbawionego wzajemnych histerycznych oskarżeń ustalenia przyczyn tragedii, z drugiej zaś odbudowy polskiej wspólnoty politycznej, to nie powinien przeciwstawiać się inicjatywom sięgnięcia po ekspertów zagranicznych, czyli zaangażowania osób nieuwikłanych w polskie rodzime emocje, spory i interesy.
Były przecież podejmowane próby spotkania się zespołów ekspertów. Pamiętam, że patronem takiej inicjatywy zgodził się być ówczesny prezes Polskiej Akademii Nauk, prof. Michał Kleiber. Przecież w sytuacji ostrego sporu rozsądną strategią jest znalezienie kogoś, kto ma kompetencje poznawcze, by dany problem analizować, ale sam nie jest stroną konfliktu. Dlatego zwrócenie się w sprawie przyczyn tragedii w Smoleńsku do organizacji, instytucji, autorytetów międzynarodowych, powinno być uznawane za coś naturalnego.
Kto jednak najbardziej przeciwstawiał się przez lata próbom sięgnięcia po międzynarodowe autorytety badawcze? I jaka strona utrudniała polskim uczonym próbę przeanalizowania wybranych aspektów tragedii w trybie czysto badawczym, akademickim? To za rządów PO i PSL odmówiono uczonym środków na badania, utrudniano prowadzenie debat w przestrzeni akademickiej. Konferencja smoleńska działała jako pospolite obywatelskie ruszenie uczonych zaniepokojonych sposobem wyjaśniania i publicznego naświetlania tej tragedii.
Jeśli tak bardzo podzielona opinia publiczna ma wyrobić sobie wiarygodną ocenę, trzeźwy osąd sprawy, to potrzebuje odniesienia do instancji, która nie jest uwikłana w ten spór. Jest na świecie wielu ekspertów od wypadków lotniczych, od sposobu organizacji lotów VIP-ów. Tacy eksperci mogą przeanalizować raport MAK-u, komisji Jerzego Millera, parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza, niejako zaczynając od zera. Bo oni przecież nie są stroną naszych sporów.
Żeby przedrzeć się przez zgiełk politycznego wrzasku i dezinformacji, które rozpoczęto w pierwszych godzinach po tragedii, potrzebujemy zacząć budować nowy, choć pewno dla wielu osób bolesny, konsensus wokół faktów.
autor: Andrzej Zybertowicz