Lekceważenie prawa kończy się nieszczęściem
Z czym kojarzy nam się zwrot „mieszać się”? Mieszać można zupę lub herbatę, by je odpowiednio przygotować. Można też pomieszać jakieś pomysły czy koncepcje albo porządki i w rezultacie pogubić się w nich.
Inne z kategorii
Noc Walki o Boże Błogosławieństwo dla Polski w Dolinie Śmierci [ZAPOWIEDŹ]
Co dalej z Medjugorje? Czy tego oczekiwali wierni? [WIDEO]
O takim człowieku mówimy wtedy, że „wszystko pomieszał”. Ale kiedy dokładamy do tego czasownika słowo „się”, czyli czynimy go – jak powiedzą filologowie – czasownikiem zwrotnym, mamy na myśli sytuację, w której ktoś wywiera jakiś wpływ albo zajmuje stanowisko w sprawie, w której czynić tego nie powinien. Powiemy na przykład, że matka-teściowa niepotrzebnie miesza się w małżeńskie niesnaski swojej córki i jej męża.
W tym znaczeniu często, nazbyt często, słyszymy, że religia „miesza się” do polityki. W ten sposób rozmówca, na pozór mówiąc tylko o faktach, zarazem wyraża, w tym wypadku negatywną, ocenę tych faktów.
Można by w tym miejscu zacząć omawiać, jakie zjawiska mam na myśli, jednak daruję to sobie. Wszyscy wiemy, niemal z codziennego doświadczenia, z niezliczonych dyskusji w rodzinie, wśród znajomych, w biurze czy przy piwie, o czym tu mowa.
Popiersie Mojżesza w kościele św. Janów w Toruniu, ok. 1390, Mistrz
Pięknej Madonny Toruńskiej/fot. PKO, WIKIPEDIA
Porządek nie tylko ludzki
Zastanówmy się raczej nad zasadnością takiej negatywnej oceny wzajemnego przenikania się faktów religijnych i politycznych. Bo nie ulega wątpliwości, że przenikanie takie istnieje i – co już rzadziej się zauważa – odbywa się w dwóch kierunkach. Pisał o tym znakomity amerykański kaznodzieja arcybiskup Fulton Sheen (1895–1979): „Religia, która nie miesza się do porządku świeckiego, wkrótce odkryje, że świecki porządek nie będzie się wzbraniał przed mieszaniem się do religii”.
Dlaczego tak jest? Przyczyną jest absolutny charakter norm moralnych i obyczajowych. Każda religia, a chrześcijaństwo w szczególności, mimo że nie da się zredukować do moralizowania, nie da się też oderwać od norm moralnych i pozostaje z nimi w ścisłym związku. To powiązanie o tyle się światu świeckiemu nie podoba, że sugeruje jakąś relację, a nawet ścisły związek, pomiędzy odwieczną, wyższą rzeczywistością nadprzyrodzoną, do której odwołuje się religia, a pochodzeniem norm moralnych.
Ale ten charakter norm prawa, które odwiecznie określa, co jest dobre, a co jest złe, który kłóci się ze współczesną liberalną tendencją twierdzącą, że wszystko jest umową, był zauważany nie tylko przez przedstawicieli religii. To przeświadczenie zawsze było wyrażane w kulturze i literaturze. Nader często – i słusznie – wspomina się w tym kontekście Antygonę, która wbrew nakazowi króla wypełnia moralną powinność, wskazując, że istnieje prawo wyższe, niż nakaz ziemskiej władzy.
Wieczne, niezmienne, dla wszystkich
Był o tym przekonany także i Cyceron (106–43 przed Chrystusem), słynny rzymski mówca, mąż stanu i filozof: „Jest zaiste prawdziwe prawo, prawo prawego rozumu, zgodne z naturą, zasiane do umysłów wszystkich ludzi, niezmienne i wieczne, które nakazując wzywa nas do wypełniania powinności, a zakazując odstrasza od występków, którego jednak nakazy i zakazy oddziaływają tylko na ludzi dobrych, nie wzruszają natomiast złych, prawo to nie może być ani odmienione przez inne, ani uchylone w jakiejś swej części, ani zniesione całkowicie. Nie może zwolnić nas od niego ani senat, ani lud. Nie potrzebujemy szukać dlań tłumacza czy wykładacza (…) Nie jest ono inne w Rzymie, a inne w Atenach, inne teraz, a inne później, ale jako prawo jedyne w swoim rodzaju, wieczne i nieodmienne, obejmuje zarówno wszystkie narody, jak i wszystkie czasy. Kto nie będzie temu prawu posłuszny, zaprze się sam siebie i wyrzekając się swojego człowieczeństwa, poniesie przez to samo jak najcięższą karę, choćby uniknął wszystkiego innego, co za karę jest uważane”.
Także – już na gruncie chrześcijaństwa – św. Tomasz z Akwinu (jak Czytelnik zauważa, wszystkie drogi prowadzą do niego) zauważa, że prawo to nakaz rozumu, mający na celu dobro wspólne, pochodzący od odpowiedniej władzy i przez nią publicznie ogłoszony („Suma teologiczna” cz. I, zagadnienie 90). I zauważa od razu, że nakaz, który byłby sprzeczny z rozumem, nie byłyby prawdziwym prawem, lecz katem tyranii. Należy jednak podkreślić, że św. Tomasz rozumie przez to właśnie, że rozum poprzez dogłębne badanie potrafi dociec zgodności z tym właśnie odwiecznym prawem, o którym pisali (wcale nie na religijnym gruncie) Sofokles i Cyceron. Ci dwaj – Grek i Rzymianin, symbolizują dwa wielkie filary naszej cywilizacji, którymi są Grecja i Rzym.
Cyceron wszakże był też politykiem i poglądy takie konsekwentnie wyrażał również na forum rzymskiego senatu. Takich polityków – którzy umieliby tych twardych zasad tak wyraziście i stanowczo bronić – brakuje dziś w Polsce.
Polityka miotły i dywanu
Co jednak jest treścią tego naturalnego prawa, które znał Cyceron i Sofokles, które zna też człowiek prosty, które przez wieki znali ludzie nieuczeni i nieumiejący nawet czytać? Nie ma żadnej wątpliwości, że te uniwersalne normy, których nie wolno naruszać, to po prostu dekalog. Począwszy od ochrony symboli i kultu religijnego, poprzez szacunek dla ojca i matki, a szerzej dla przodków i całej ojczyzny, po normy: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie.
One stanowią tak ważny fundament porządku publicznego, że nie ma jakichkolwiek wątpliwości, iż wszelkie wielkie nieszczęścia, które dotknęły ludzkość, wzięły się z ich lekceważenia. Hekatomba dwóch wielkich wojen światowych nie wzięła się z jakiejś tam nietolerancji czy zbytniej czci dla narodu, jak to próbuje się nam czasem wmawiać. Nie, ona wzięła się ze zlekceważenia dekalogu, z zakwestionowania prostego „nie zabijaj”, a zwłaszcza – jeśli chodzi o najczarniejsze karty tej wielkiej tragedii ludzkości – wzięła się ze zlekceważenia zakazu zabijania ludzi niewinnych i bezbronnych. I nie sposób w tym kontekście jeszcze raz nie przypomnieć Cycerona, który mówi, że kto nie jest temu prawu posłuszny, wyrzeka się człowieczeństwa.
Jednakże dziś mamy do czynienia z przerażającym i chyba tchórzliwym wycofaniem się z tego rozumienia. Politycy wielu opcji chętnie unikają tych ważnych tematów, uważając je za „sprawy światopoglądowe”. To zadziwiające określenie ma zapewne sugerować, że w sprawach najważniejszych każdy może sobie myśleć, co chce i najlepiej się nimi publicznie nie zajmować. Wydaje im się, że w ten sposób usuną sprawy zasadnicze z pola widzenia. W rzeczywistości jest to zamiataniem ich pod dywan. Benedykt XVI określał taką postawę jako dyktaturę relatywizmu. To się zemści, bo spraw ważnych nigdy nie da się usunąć na długo. One powrócą, analogicznie do tego, co w innym nieco kontekście powiedział kiedyś Churchill: „Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieć i tak”