Co naprawdę nie działa dziś w szkole – i dlaczego skracanie programu nic nie da
fot. Pixabay
Dziecko wraca ze szkoły zmęczone, siada do lekcji, „uczy się” do wieczora, a mimo to efekty są mizerne. Wielu rodziców myśli: program jest przeładowany, szkoła wymaga za dużo. Tymczasem problem leży gdzie indziej. Coraz częściej nie chodzi o ilość materiału, lecz o brak koncentracji, rozproszenie i o to, że próbujemy dziś zastąpić myślenie technologią – zamiast uczyć wysiłku, dyscypliny i skupienia.
Inne z kategorii
Szkoła bez człowieka. O czym naprawdę pisze Arkadiusz Robaczewski
Kto naprawdę zyskuje na konflikcie Bydgoszczy z Toruniem? [ANALIZA]
Szkoła nie przegrywa z programem. Przegrywa z brakiem skupienia
W mediach społecznościowych krąży ostatnio wpis jednego z nauczycieli, który – bez krzyku i bez ideologicznych fajerwerków – dotyka sedna współczesnych problemów szkoły. To głos człowieka z klasy, a nie z ministerialnego gabinetu. I właśnie dlatego warto go potraktować poważnie.
Autor wpisu nie twierdzi, że „kiedyś było lepiej”. To zresztą wygodna etykieta, którą często przykleja się każdej krytyce współczesnych reform. On mówi coś innego: dziś jest inaczej, a my uparcie udajemy, że różnicy nie ma. A jeśli jej nie dostrzegamy, to nic dziwnego, że leczymy objawy, nie chorobę.
Podstawa programowa jest problemem wtórnym
Debata o szkole bardzo często zaczyna się od pytania: „czy materiału nie jest za dużo?”. To pytanie źle postawione. Prawdziwy problem nie tkwi w objętości treści, lecz w zaniku koncentracji. Uczniowie coraz rzadziej są w stanie utrzymać uwagę przez kilkanaście minut ciągłej pracy umysłowej. Nie przez całą lekcję – przez kilka, kilkanaście minut.
Nie jest to kwestia złej woli ani „lenistwa pokolenia”. To skutek środowiska, w którym dzieci funkcjonują: nieustannych bodźców, powiadomień, szybkiej gratyfikacji, ciągłej zmiany uwagi. Umysł przyzwyczajony do scrollowania nie przestawia się magicznie w tryb skupienia tylko dlatego, że zabrzmi dzwonek.
W tej sytuacji reakcja systemu jest zadziwiająco powierzchowna: tnijmy podstawę programową. Jakby uczeń, który nie potrafi skupić się na 100 proc. materiału, nagle zyskał koncentrację przy 70 proc. Nie zyska. Brak skupienia nie znika wraz z wykreśleniem tematów z tabelki.
Wychowanie nie jest dodatkiem do edukacji
Drugi wątek poruszony we wpisie dotyczy wychowania – i tu również autor trafia w punkt. Szkoła coraz częściej dostaje ucznia, który nie zna granic, nie umie czekać, nie akceptuje dyskomfortu ani obowiązku. Nie dlatego, że jest „zły”, ale dlatego, że nikt wcześniej nie nauczył go, że nie wszystko podlega negocjacjom.
Koncentracja nie bierze się znikąd. Wyrasta z nawyków: słuchania, podporządkowania się regułom, wykonywania zadań, które nie są natychmiast przyjemne. Tego nie da się zastąpić metodą aktywizującą ani kolorową prezentacją. Jeśli dziecko nigdy nie musiało się zmuszać do wysiłku, szkoła sama tego nie nadrobi.
I nie jest to oskarżenie nauczycieli. Przeciwnie – to oni najczęściej widzą problem najostrzej, bo zmagają się z jego skutkami codziennie. Tyle że są w tym starciu coraz bardziej bezsilni.
Technologia uczy obsługi, nie myślenia
Nowe technologie weszły do szkoły szerokim frontem. Same w sobie nie są złem – problem polega na tym, że zaczęły zastępować myślenie, a nie je wspierać. Uczymy uczniów, jak korzystać z narzędzi, ale coraz rzadziej uczymy ich, jak analizować, porównywać, weryfikować, wyciągać wnioski.
Google i sztuczna inteligencja nie są zagrożeniem dla edukacji. Zagrożeniem jest przekonanie, że skoro odpowiedź jest „pod ręką”, to wysiłek intelektualny jest zbędny. A myślenie – wbrew temu, co czasem się sugeruje – wymaga dyscypliny i trudu. Bez tego technologia staje się protezą zamiast narzędziem.
Lekcja przestaje działać
Efekt opisanych zjawisk jest prosty: lekcja coraz rzadziej jest miejscem realnego uczenia się. Staje się wstępem, zapoznaniem z tematem, szkicem. Cała właściwa praca przenosi się do domu. I wtedy słyszymy, że „dzieci mają dziś za dużo nauki”.
Często nie mają jej więcej. Mają ją drugi raz – bo pierwszy raz, na lekcji, nie zadziałał.
Odwaga zamiast pozorów reform
Wpis nauczyciela, od którego wyszliśmy, jest cenny, bo nie proponuje prostych recept. Nie obiecuje, że jedna zmiana rozwiąże wszystko. Ale jasno pokazuje, gdzie leży problem: nie w tabelkach, nie w nazwach reform, nie w procentach materiału, lecz w koncentracji, wychowaniu i realnej obecności ucznia na lekcji.
Dopóki tego nie uznamy, każda kolejna reforma będzie tylko korektą papieru. Ładnie opisaną, nowocześnie nazwaną, medialnie nośną – i kompletnie oderwaną od tego, co naprawdę dzieje się w szkolnej ławce.
Szkoła nie potrzebuje dziś kolejnych deklaracji. Potrzebuje odwagi, by zobaczyć problem tam, gdzie on rzeczywiście jest. I w tym sensie autor wspomnianego wpisu ma rację. Dużo racji.