Opinie Dzisiaj 16:30 | Michał Jędryka
Widzki, profesorki i inne czarownice języka, czyli jak feminatywna gorączka zamienia powagę w kabaret

fot. Pit1233 Wikipedia

Zaczęło się niewinnie. Pojawiła się psycholożka – niby brzmi dziwnie, ale da się przeżyć. Potem przyszły socjolożki, filolożki, architektki – język jakoś jeszcze się nie buntował, choć robił się coraz bardziej skręcony. Ale oto nadszedł dzień, w którym Teatr Polski w Bydgoszczy ogłosił powstanie… Teatralnej Rady Widzów i Widzek.

Widzów i widzek. Tak. Już nie publiczności, nie odbiorców, nie miłośników sztuki scenicznej – tylko widzów i widzek. Gdyby Sławomir Mrożek jeszcze żył, zapewne zanotowałby ten zwrot w swoim kajecie jako gotowy materiał do kolejnej tragifarsy. Ale dziś nikt się nie śmieje – no, prawie nikt. W niektórych kręgach należy nawet dość energicznie kiwań głową na dźwięk takich językowych kreacji, bo przecież chodzi o wrażliwość i inkluzję. A że przy okazji brzmi to jak z kabaretu? Cóż, wrażliwość nie zna granic – zwłaszcza granic absurdu.

Bo o czym świadczy użycie słowa widzki? Że bez tego panie poczują się niewidzialne? Że kobieta, która od lat chodzi do teatru, nagle zda sobie sprawę, iż nie była widzem, tylko kimś językowo nieokreślonym, zawieszonym między kulisami a szatnią? Czy naprawdę płeć gramatyczna ma wpływ na to, czy człowiek czuje się zaproszony do współtworzenia kultury?

Oczywiście, można próbować wmówić społeczeństwu, że każdy feminatyw to krok ku równości. Ale czy naprawdę gościni, chirurżka, naukowczyni, ministra, wiceprezeska i mechaniczka niosą ze sobą emancypacyjną siłę? Czy raczej nie sprawiają, że powaga funkcji rozpuszcza się w fonetycznej farsie? Bo ilekroć ktoś mówi kominiarka i ma na myśli kobietę od kominów, a nie czapkę z dziurami, coś we mnie umiera – pewnie jakaś martwa już moralistka języka.

Najśmieszniejsze są jednak te feminatywy, które nie brzmią już jak polszczyzna, tylko jak postać z bajki o babie-jadze i jej siostrzenicy influencerce. Na przykład: bohaterka literacka? W porządku. Ale już redaktorka naczelna z trudem wspina się na gramatyczne wyżyny. Pilarka, programistka, żeglarka, webinarka – każda z nich brzmi, jakby miała napęd na śmiech.

Niech więc będzie to powiedziane jasno: nie chodzi o to, by język był męskocentryczny. Chodzi o to, by nie był groteskowy. Żeby walcząc o widzialność kobiet, nie zamieniać ich w postaci z językowego kabaretu, które same nie wiedzą, czy są widzkami, czy już wickami.

Rada Widzów i Widzek? Brzmi jak zbiór postaci z „Alicji w Krainie Dziwów”. Szkoda, że to nie żart. Bo teatr, który powinien prowokować, eksperymentować i zmuszać do myślenia, wchodzi dziś w językowy banał z miną śmiertelnie poważną. A przecież nie da się obronić powagi w zdaniu: „Czekamy na zgłoszenia bydgoszczanek i bydgoszczan, widzów i widzek, krytyków i krytyczek”.

Zamiast tworzyć językową przestrzeń dla kobiecej aktywności, stwarza się tylko kolejne powody, by się z tej aktywności podśmiewać. I jeśli coś naprawdę marginalizuje kobiety w życiu publicznym, to nie brak feminatywów – tylko ich przesyt. Kiedy każda funkcja ma swój żeński odpowiednik, a każda zgłoszeniodawczyni czuje się zobowiązana, by mówić „uczestniczki i uczestnicy”, to nie idziemy w stronę równości, tylko w stronę parodii.

Na koniec mam prośbę do teatru: zamiast rady widzów i widzek, może jednak po prostu – rada publiczności? Bo publiczność to słowo piękne, pojemne i... nieśmieszne. Czasem mniej znaczy więcej. Szczególnie w teatrze. Szczególnie w języku.

Michał Jędryka

-->